[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Grissa, tak jak nosi się ciepły kombinezon. Domyśliłem się tego, gdy tylko spotkały się nasze
spojrzenia. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, nie przeżyłem zbyt wielkiego wstrząsu,
ponieważ z własnego doświadczenia wiedziałem, że taka zamiana jest możliwa.
Niemniej jednak tej przemiany nie dokonano przez wzglÄ…d na wiedzÄ™ lub dla
ratowania życia, jak to czynili Thassowie. Oni nie byli tak obcy naszemu gatunkowi jak ta
osobowość, która weszła do umysłu Grissa. Przed oczami mignęła mi przerażająca, istota o
ludzkim ciele i złowrogo gadziej głowie; mieszanka cech, które budziły wstręt.
Tylko przez ułamek sekundy odbierałem ten mentalny obraz; potem wszystko
zniknęło. Jednakże w tej samej chwili błysnęło mi w głowie zaskoczenie i niedowierzanie
nie moje, lecz tego kosmity. Odniosłem wrażenie, jakby był zdumiony faktem, że w ogóle
odebrałem ten obraz, gdyż jego prawdziwa natura była ukryta tak głęboko, że nie powinna
była się zdradzić.
Witaj, Kripie głos był Grissa. Wiedziałem jednak dobrze, że te powolne,
bezbarwnie brzmiące słowa wyrażały cudze myśli. Nie odważyłem się na skanowanie jego
umysłu, gdyż instynkt mi podpowiadał, że byłaby to najniebezpieczniejsza rzecz, jaką
mogłem zrobić.
Ilu jest z tobÄ…?
Przechylił głowę na bok, sprawiając wrażenie, że słucha. Chwilę pózniej się
uśmiechnął.
Jesteś więc sam? To bardzo nierozsądne z twojej strony. Zresztą nawet cała załoga
nie mogłaby nam nic zrobić. Gdyby jednak zechcieli sami przyjść, zaoszczędziliby nam sporo
kłopotów. Pomimo to jeden więcej to dobry początek.
Zatopił wzrok w moich oczach, lecz wyciągnąłem dostateczną naukę z poprzednich
doświadczeń, aby posłużyć się pełną mocą mojego talentu i wznieść mentalną barierę.
Poczułem, że ją bada, ale o dziwo, nie próbował jej sforsować. Domyśliłem się, że gdyby
chciał, mógłby bez trudu pozbawić mnie wszelkiej osłony, zawładnąć moim umysłem i
poznać wszystko, co chciałem przed nim zataić. Był mistrzem telepatii, przypuszczalnie
takim jak Starsi Thassów, dużo potężniejszym ode mnie.
Początek powtórzył. Potem podniósł rękę aroganckim gestem, kiwając na mnie
zakrzywionym palcem. Chodz!
Nie miałem najmniejszej szansy sprzeciwić się temu rozkazowi. Znów podążyłem
bezwolnie za nim. Kiedy przemierzaliśmy tę podobną do groty komnatę, ani razu nie
odwrócił głowy, żeby sprawdzić, czy idę za nim, lecz swobodnie kluczył wśród skrzyń.
Dotarliśmy w końcu do kolejnych drzwi. Za nimi było przejście, w którym światło
znów ustąpiło miejsca temu szaremu półmrokowi, który panował na górze. Korytarz zakręcał
kilkakrotnie. W jego ścianach były otwarte drzwi, lecz wszystkie pomieszczenia ziały
pustkami.
Było oczywiste, że istota nosząca ciało Grissa nie ma wobec mnie dobrych zamiarów.
Uznałem, że jedynym sposobem obrony przed tym przerażającym niebezpieczeństwem
będzie wyciszenie wszystkich zdolności ponadzmysłowych i poleganie wyłącznie na pięciu
zmysłach mojego ciała. Wytężałem je więc z całych sił, aby nabrać jakiegoś wyobrażenia o
okolicy, przez którą szliśmy.
W powietrzu unosił się jeszcze nikły zapach cyro, lecz wkrótce przestał być
wyczuwalny. Została po nim jedynie nieokreślona woń, której nie potrafiłem nadać nazwy.
Wzrok chwytał korytarz i puste pokoje po obu stronach. Dzwięk& słychać było ciche
skrzypienie butów o kamienną posadzkę i jeszcze cichszy szmer mojego oddechu nic
więcej.
A gdzie była Maelen? Może zamknięto ją w namiocie? Kiedy tylko myśl o niej
błysnęła mi w głowie, natychmiast przegnałem ją ze swojej świadomości. Jeśli Maelen
jeszcze nie znaleziono, nie wolno mi jej zdradzić.
Mój prześladowca spojrzał na mnie przez ramię. Przeszły mnie ciarki. Zmiał się
bezgłośnie, całe jego ciało trzęsło się w potwornej parodii szczerej wesołości, jaką zna mój
gatunek. Jego twarz wykrzywiał grymas upiornej i przerażającej radości gorszy niż skurcz
wywołany cierpieniem albo wściekłością.
Nie próbował jednak niczego powiedzieć, ani słowami, ani telepatycznie. Nie
wiedziałem, czy dzięki temu jego niegodziwy śmiech, ten bezgłośny, szyderczy chichot, było
łatwiej znieść czy trudniej przypuszczalnie to drugie. Nadal parskając śmiechem, wszedł
do jednego z pomieszczeń, a ja, wciąż będąc bezsilnym jeńcem, poszedłem w ślad za nim.
W środku świeciło takie samo szare światło jak na korytarzu, lecz komnata była pusta.
Mój prześladowca podszedł szybkim krokiem do ściany z lewej strony. Znów uniósł rękę z
wyprostowanym palcem, tak jak wtedy, gdy wziął mnie do niewoli. Jeśli nawet nie dotknął
powierzchni kamienia, był tego bardzo bliski. Zaczął rysować ciąg skomplikowanych linii. W
miarę tego, jak poruszał palcem, na ścianie rozjarzała się połyskliwa, splątana nić.
Wiedziałem, że był to symbol. Istnieją osobiste zamki, które otworzyć może tylko
ciepło ciała i odcisk kciuka osoby, która je zamknęła. Przypuszczalnie ten znak, który teraz
widziałem, był bardzo wyrafinowaną postacią takiego zabezpieczenia, które ożywało tylko
pod wpływem skupionej na nim siły woli.
Obcy narysował wzór z ostrych kątów i kresek, które wydawały mi się nie tylko
zniekształcone, lecz budziły swym wyglądem niepokój, jakby podlegały prawom tak obcym,
że ludzkie oko nie mogło na nie patrzeć bez lęku. Mimo to nie potrafiłem od nich oderwać
wzroku.
Kosmita wydawał się wreszcie zadowolony ze skomplikowanego wzoru splątanych i
przecinających się linii. Teraz jego wyciągnięty palec wskazywał sam środek rysunku. Ten
gest widocznie otworzył ukryty zamek.
Rozległ się zgrzyt protestu, jakby zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy jakiś
mechanizm ostatni raz działał. W murze ukazała się biegnąca przez środek wzoru szczelina o
równych krawędziach. Połówki ściany rozsunęły się na boki, tworząc wąskie przejście. Obcy
bez wahania wszedł do środka, a ja znów zmuszony byłem pójść w jego ślady.
W pomieszczeniu panował mrok, a światło sączące się z komnaty za nami zgasło
raptownie, kiedy szczelina się zamknęła. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowaliśmy, może
w kolejnej sali albo korytarzu. Ta siła, która mnie zniewoliła, nie pozwalała mi jednak się
zatrzymać. Z cichych odgłosów wywnioskowałem, że mój przewodnik szedł tak pewnie,
jakby kroczył oświetloną i dobrze znaną drogą.
Powściągałem wodze wyobrazni, która aż nazbyt chętnie podsuwała mi obrazy
wszystkiego, co mogło znajdować się pod moimi nogami, po obu stronach, a nawet nad
głową. Stąd nie było ucieczki. Powinienem się opanować i oszczędzać siły na czas, kiedy
będę miał jakieś szansę w walce z istotą, która egzystowała w ciele Grissa Sharvana.
Wędrówka w absolutnej ciemności i pod wpływem cudzej woli zakłóca poczucie
czasu. Minuty zdawały się upływać wolniej niż w rzeczywistości, albo szybciej nie
potrafiłem tego określić. Wydawało mi się, że idziemy od bardzo dawna, lecz mogło wcale
tak nie być.
Potem zabłysło światło!
Zamknąłem oczy, oślepiony wybuchem rażącego koloru. Zamrugałem, znów
zamknąłem oczy, a potem je otworzyłem&
Staliśmy w komnacie o czterech nachylonych ścianach, które zbiegały się w punkcie
szczytowym wysoko nad naszymi głowami. Zciany te były przejrzyste, więc wydawało się, że
stoimy w kryształowej sali o kształcie piramidy.
Za tymi przezroczystymi szybami rozciągały się cztery pomieszczenia. Każde miało
swojego mieszkańca, nieruchomą, nie oddychającą istotę, która pomimo to nie wydawała się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]