[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krokiem do nas.
- Witaj, piękna.
Pochyla się i całuje mnie w policzek, co nigdy w życiu mi nie spowszednieje.
- Ktoś jest dzisiaj w radosnym nastroju - mówi.
- Radosny, widzÄ…c ciebie. Denerwujesz siÄ™ egzaminem na prawo jazdy?
- Może trochę. Chciałabym po prostu mieć to z głowy.
Siada obok mnie. To jest mój dzień, myślę Oto gdzie byłem i gdzie właśnie jestem. Sara po jednej stronie. Sam po
drugiej.
Jestem na lekcjach jak każdego innego dnia. Siedzę z Samom w sto łowce. Nie rozmawiamy o pożarze. Jesteśmy
chyba jedynymi w calcj szkole, którzy nie poruszają tego tematu. Ta sama opowieść, wałkowa na na okrągło. Ani razu
nie słyszę swojego imienia. Tak, jak się spodziewałem, Mark nie przyszedł. Krąży plotka, że on i kilku innych będą
zawieszeni za to, co zarzuciła im gazeta. Nie wiem, czy to prawda, czy nie. Nie wiem, czy to mnie obchodzi.
Do ósmej lekcji, kiedy Sara i ja wchodzimy do kuchni na zajęcia z gospodarstwa domowego, moje przekonanie, że
jestem bezpieczny, zdążyło się umocnić. Teraz jestem pewien, że się mylę, iż coś przeoczyłem. Wątpliwość sączy mi
się do głowy przez cały dzień, ale całkiem sprawnie daję sobie z nią radę.
Robimy pudding z tapioki. Aatwy dzień. W środku zajęć otwierają się drzwi. To dyżurny korytarzowy. Spoglądam
na niego i od razu wiem, o co chodzi. Posłaniec złych wieści. Zwiastun śmierci. Podchodzi prosto do mnie i wręcza mi
karteczkÄ™.
- Masz się zgłosić do pana Harrisa.
- Teraz?
- Tak.
Spoglądam na Sarę i wzruszam ramionami. Nie chcę, żeby widziała mój strach. Uśmiecham się do niej i idę do
drzwi. Przed wyjściem odwracam się i patrzę na nią jeszcze raz. Pochylona nad stołem miesza składniki, jest w tym
samym zielonym fartuchu, który wiązałem na niej pierwszego dnia, tego dnia, kiedy robiliśmy naleśniki i jedliśmy je z
jednego talerza. Ma koński ogon i luzne kosmyki włosów wiszą przed jej twarzą. Zakłada je za uszy, nie widząc, że
stoję w drzwiach i na nią patrzę. Wpatruję się w nią, wgapiam, próbując zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół tej
chwili: sposób, w jaki trzyma drewnianą łyżkę, jedwabistość jej cery w świetle padającym z okna za jej plecami,
czułość w jej oczach. Guzik przy kołnierzyku jej bluzki wisi na jednej nitce. Zastanawiam się, czy ona o tym wie.
Stojący za mną dyżurny coś mówi. Macham do Sary, zamykam drzwi i oddalam się korytarzem. Nie spieszę się,
próbując przekonać samego siebie, że chodzi o jakąś formalność, dokument, którego zapomniałem podpisać, pytanie o
wykazy ocen z poprzednich szkół. Ale wiem, że nie.
Pan Harris siedzi przy swoim biurku. Uśmiecha się w sposób, jaki mnie przeraża; to ten sam pełen dumy uśmiech, z
jakim wyciągał z lekcji Marka na wywiad.
- Usiądz - mówi. - A więc czy to prawda?
SpoglÄ…da na ekran komputera, potem z powrotem na mnie.
- Czy co prawda?
Na jego biurku leży koperta z moim imieniem i nazwiskiem napisanym ręcznie czarnym długopisem. Dyrektor
widzi, że na nią patrzę.
- Ach tak, to przyszło do ciebie faksem jakieś pół godziny temu. Podnosi kopertę i rzuca mi ją przez biurko.
- Co to jest? - pytam.
- Nie mam pojęcia. Moja sekretarka od razu zapakowała to do koperty.
Kilka rzeczy dzieje się w tym samym czasie. Otwieram kopertę i wyjmuję zawartość. Dwie kartki papieru.
Wierzchnia jest stroną tytułową z moim nazwiskiem i dopiskiem POUFNE" skreślonym dużymi czarnymi literami.
Przekładam ją pod drugą kartkę. Jedno zdanie napisane drukowanymi literami. Bez nazwiska. Tylko cztery słowa na
białym papierze.
- A więc, panie Smith, czy to prawda? %7łe wbiegł pan do tamtego płonącego domu, by uratować Sarę Hart i psy? -
pyta pan Harris.
Krew napływa mi do twarzy Podnoszę wzrok. Dyrektor obraca do mnie ekran komputera. To blog powiązany z
Paradise Gazette". Nie muszę sprawdzać nazwiska autora, żeby wiedzieć, kto to napisał. Tytuł mi całkowicie
wystarczy
PO%7Å‚AR W DOMU JAMESÓW:
HISTORIA NIEOPOWIEDZIANA
Oddech więznie mi w gardle. Serce łomocze. Zwiat staje w miejscu, przynajmniej tak się wydaje. Czuję się w
środku martwy. Zerkam z powrotem na kartkę, którą trzymam w ręce. Biały, gładki w dotyku papier. I jedno pytanie:
CZY JESTEZ NUMEREM CZTERY?
Obie kartki wypadają mi z rąk, zlatują z biurka i lądują bezwładnie na podłodze. Nie rozumiem. Jak to możliwe? -
Więc to prawda? - pyta Harris.
Opada mi szczęka. Pan Harris uśmiecha się, dumny i uszczęśliwiony. Ale to nie jego widzę, tylko to, co za nim,
widoczne przez okno jego gabinetu. Czerwony zamazany kształt wypadający zza rogu, poruszający się szybciej, niż to
normalne, szybciej, niż to bezpieczne. Wizg opon przy skręcie na parking. Odkryta furgonetka rozsypująca na boki
żwir przy pokonywaniu drugiego zakrętu. Henri pochylony nad kierownicą jak jakiś oszalały maniak. Wciska hamulce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]