[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziesiątej. W sypialni panowały ciemności. Poderwał się na równe
nogi, bojąc się, że nie zdąży, ale rzut oka na zegar uspokoił go. Do
pojedynku zostały dwie godziny.
Usiadł na brzegu łóżka, trąc twarz.
Poczuwszy dłoń kobiety, gładzącą go po ramieniu, zmusił się do
uśmiechu.
- Jesteś taki spięty - wyszeptała. - Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Kochaj mnie - odparł cicho. - Kochaj tak, jakby to był nasz ostatni
raz.
Ujęła jego twarz w dłonie i zaczęła całować. Policzki, czoło, powieki,
w końcu usta. Z nieskończoną czułością, z miłością tak wielką, że
krwawiło mu od tego serce. Jakim był podłym draniem, traktując tę
kobietę tak, jak do tej pory traktował! Jeśli dziś w nocy wróci cały i
zdrowy...
„Nie przyrzekaj, Maksymilianie Romanow, czegoś, czego nie chcesz
albo nie będziesz mógł dotrzymać. Nawet samemu sobie". - Usłyszał w
myślach głos starego guwernera.
Czując pod powiekami piekące łzy, zagarnął kochankę ramieniem,
położył się na niej całym ciałem i po chwili zatracił w miłości,
zapominając o przysięgach...
Godzinę później odprowadzała go do drzwi, czując, czując całym
sercem, że dzieje się z nim coś niedobrego. Był milczący i
przygnębiony. Zbywał ją półsłówkami, pochłaniając szybki, skromny
posiłek. Nie odpowiadał na pytania o Konstancję, nie odpowiadał, gdy
pytała, jak zdrowie Anastazji.
Dopiero gdy żegnali się przy furtce, pochylił się ku Swietłanie i z
nieswoim wyrazem twarzy, który przeraził kobietę, chwycił ją za rękę,
ścisnął mocno i wychrypiał:
- Przyrzeknij, że jeśli coś mi się stanie, zaopiekujesz się Anastazją.
- Przecież wiesz, że zrobię wszystko...
- Przyrzeknij mi to!
I wtedy pojęła, że dzisiejszej nocy może go stracić.
- Przyrzekam - powiedziała, truchlejąc w duchu.
- Zegnaj, Swieta. - Pogładził ją po policzku. Przytrzymała jego rękę,
wtuliła usta w zagłębienie dłoni. Uwolnił się i ścisnął boki
wierzchowca kolanami. Zwierzę skoczyło do przodu i pognało w las.
- Maks! - krzyknęła z rozpaczą. - Maks!!!
Nie odwrócił się. Nie zatrzymał. Zniknął w mroku.
Konstancja stawiała pasjansa w bibliotece, czekając z rosnącym
zniecierpliwieniem na powrót pana tego domu, gdy w końcu na
podjeździe rozległ się dźwięk podków. Zupełnie jak kilka godzin
wcześniej na powitanie księcia wysypała się również oczekująca go
służba.
Tak jak poprzednio przywitał się z nimi, wszedł do domu i zupełnie
jakby czas się cofnął, wpadł w ramiona Konstancji.
Tym razem nie zareagował jednak na jej prowokacyjny uśmiech. A
gdy sięgnęła dłonią w dół, zacisnął palce na jej nadgarstku tak silnie, że
syknęła z bólu, i odepchnął dziewczynę.
Ruszył do gabinetu, gdzie w komodzie trzymał broń. Wyjął jeden z
pistoletów o gładkiej lufie, przeznaczonych tylko do pojedynków,
który już dwukrotnie został użyty w tym samym celu i ani razu nie
zawiódł. Konstancja, widząc broń w ręku księcia, zbladła. Zwrócił się
ku niej powoli, zahipnotyzował spojrzeniem czarnych oczu tak, że nie
mogła uczynić najmniejszego ruchu, po czym rzekł cicho, ze
zwodniczą łagodnością:
- Nie potrzebuję tego, by cię zabić. Wystarczy, że zacisnę ręce na
twojej krtani, o tak właśnie... - objął ją ramieniem, drugą dłonią
przytrzymując gardło -a nie zdołasz nawet poprosić o litość. - Zacisnął
palce, czując pulsującą pod skórą tętnicę.
Szarpnęła się, tracąc oddech. Puścił ją.
- Jesteś szalony! - krzyknęła ze złością, w którą przerodził się strach
sprzed kilku sekund. - Nie dotykaj mnie więcej!
- Jak sobie życzysz - odparł obojętnie i z powrotem sięgnął po
pistolet, by rozłożyć go na części i naoliwić. - Skoro nie mogę cię
więcej dotykać - kontynuował po chwili, podczas gdy ona rozcierała
obolałe gardło - nie wiem, co więcej mógłbym z tobą robić. Jesteś
wolna, Konstancjo Lubowiecka. Możesz odejść choćby zaraz.
W pierwszej chwili nie zrozumiała. W następnej to ona rzucała mu się
do gardła. Próbowała sięgnąć zagiętymi niczym szpony pazurami do
oczu, rozorać twarz, zmiażdżyć krtań, ale pochwycił jej ręce i trzymał
mocno dotąd, aż klnąc i złorzecząc mu, opadła z sił.
- Odprawiasz mnie... - zaszlochała. - Wykorzystałeś, pozbawiłeś
dziewictwa, a teraz odprawiasz, ot tak.
- Otrzymasz sowite wynagrodzenie.
- Nie chcę twoich pieniędzy! Chcę... - Urwała.
Właściwie teraz, gdy miała pewność, że nienawidzi go, jak nikogo w
życiu - tylko ojca nienawidziła bardziej - pragnęła tylko pieniędzy
Romanowów. A te prawdziwe pieniądze, nie jałmużnę, jaką
ofiarowywał jej Maks, mogła zdobyć w jeden sposób.
- Miałam ci to powiedzieć w innych okolicznościach - zaczęła cicho -
ale skoro tak... Jestem brzemienna, a ty za siedem miesięcy zostaniesz
ojcem.
Maks drgnął, jakby uderzyła go tym słowem. W jego oczach narastało
niedowierzanie i... jeszcze coś, co się bardzo Konstancji nie spodobało.
- Jeśli już, to nie ja, droga panno Lubowiecka -odezwał się po długiej,
długiej chwili - bo musisz wiedzieć, że nie mogę począć potomka.
Jestem bezpłodny. Kto więc zostanie szczęśliwym tatusiem?
- Paul de Bries! - rzuciła z pasją i wybiegła z pokoju, nim zdołał
uczynić najmniejszy ruch.
Stał przez parę chwil, niczym ogłuszony, po czym z nienaturalnym
spokojem wrócił do czyszczenia broni...
ROZDZIAŁ XV
Zegar na ratuszowej wieży wybił północ, gdy dwie ciemne sylwetki
stanęły pośrodku placu, wokół którego wznosiły się zabudowania
spalonego przed laty młyna. Uważano, że to miejsce jest nawiedzone, i
rzadko ktoś pojawiał się tu za dnia, a już nigdy w nocy. Chyba że była [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl
  •