[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gnał go bezlitośnie.
Koń tarzał się i pasł w sztywnej trawie, a Conan poło\ył się na szczycie niskiego zbocza, spoglądając na
wschód. Daleko na północy mógł dostrzec drogę, z której zjechał, wijącą się jak biała wstęga ku odległemu
Strona 23
Howard Robert E - Conan zdobywca
wzniesieniu. Nie poruszały się na niej \adne czarne punkciki. Równie\ na murach dalekiego zamku nie
dostrzegł śladu ruchu, wskazującego na to, \e mieszkańcy zauwa\yli samotnego wędrowca.
Godzinę pózniej okolica wcią\ świeciła pustkami. Jedynie na dalekich blankach błyskała stal, a na niebie
kołował kruk, to opadający, to wznoszący się, jakby w poszukiwaniu czegoś. Conan osiodłał konia i ruszył
dalej w nieco wolniejszym tempie.
Właśnie dotarł do przeciwległego krańca zbocza, gdy usłyszał przerazliwy wrzask i zwróciwszy głowę ku
górze, ujrzał krą\ącego nad głową, nieustannie kraczącego kruka. Popędził wierzchowca, ale ptaszysko
ciągle podą\ało za nim, nie dając się przegonić i przerywając ciszę poranka odra\ającym krzykiem.
Trwało to godzinami, a\ Conan był u kresu cierpliwości, czując, \e oddałby połowę królestwa, aby móc
ukręcić tę czarną szyję.
Piekło i szatani! ryczał w bezsilnej wściekłości, wygra\ając zakutą w stal pięścią natrętnemu ptakowi.
Czemu mnie prześladujesz swoim wrzaskiem? Sczeznij, ty czarny, diabelski pomiocie, i ruszaj dziobać
ziarno na wieśniaczych polach!
Zje\d\ał z pierwszego łańcucha wzgórz, gdy zdało mu się, i\ słyszy za plecami echo tych ptasich
wrzasków. Obróciwszy się w siodle, dostrzegł w końcu inną czarną, plamkę na błękitnym niebie. A dalej ujrzał
błysk popołudniowego słońca na stali. To mogło oznaczać tylko jedno: zbrojnych. I nie podą\ali oni bitym
traktem, który zniknął mu ju\ z oczu za horyzontem. Jechali jego tropem.
Ze sposępniałą twarzą, czując ciarki przebiegające po grzbiecie, spojrzał na kołującego wysoko w górze
kruka.
A więc to coś więcej ni\ kaprys bezmózgiego stworzenia? mruknął pod nosem. Ci jezdzcy nie
mogÄ… ciÄ™ dostrzec, piekielny pomiocie, lecz ten drugi ptak widzi ciÄ™, a oni jego. Ty podÄ…\asz za mnÄ…, on za
tobÄ…, a oni za nim. CzyÅ› jest tylko dobrze wytresowanym pierzastym stworzeniem, czy te\ demonem w
ptasiej postaci? Czy to Xaltotun puścił cię moim tropem? A mo\e ty Jesteś Xaltotunem?
Odpowiedział mu tylko przerazliwy wrzask, chrapliwy okrzyk pełen złośliwej kpiny.
Conan nie marnował ju\ oddechu na rozmowy z czarnym szpiegiem, lecz podjął długą przeprawę przez
góry. Nie odwa\ył się ostro popędzać konia; popas był zbyt krótki, aby rumak zdołał odzyskać siły. Nadal
znacznie wyprzedzał prześladowców, lecz ci będą stopniowo zmniejszać dystans. Prawie na pewno ich konie
były bardziej wypoczęte ni\ jego; niewątpliwie zmienili je w mijanym zamku.
Szlak stawał się coraz trudniejszy, teren bardziej kamienisty, a trawiaste zbocza pięły się stromo ku gęsto
zalesionym stokom gór. Wiedział, \e tu mógłby umknąć swoim prześladowcom, gdyby nie ten piekielny ptak,
bezustannie wrzeszczący w górze. Wprawdzie nie widział ich z powodu nierówności terenu, lecz miał
pewność, i\ nadal podą\ali za nim, prowadzeni nieomylnie przez swych skrzydlatych sprzymierzeńców. Ten
czarny cień zdawał mu się demoniczną zmorą, gnającą za nim przez bezdenne otchłanie piekieł. Kamienie,
którymi ciskał, klnąc wściekle, chybiały celu lub odbijały się od ptaszyska, choć za młodu barbarzyńca potrafił
strącić sokoła w locie.
Koń szybko opadał z sił. Conan zdał sobie sprawę z ponurej beznadziejności swojej sytuacji. Za tym
wszystkim wyczuwał nieubłaganą rękę losu. Nie mógł uciec, uwięziony tak samo jak w lochach Belverusu.
Jednak nie był synem Orientu, by biernie godzić się z tym, co zdawało się nieuniknione. Jeśli nie zdoła uciec,
przynajmniej zabierze ze sobą kilku wrogów. Skręcił w gęstwinę cisów porastających zbocze, szukając
miejsca, gdzie stoczy ostatni bój.
Nagle gdzieś z przodu rozległ się dziwny, przenikliwy krzyk, ludzki, a jednak upiornie piskliwy. Po chwili
barbarzyńca rozchylił gałęzie i ujrzał zródło tego przerazliwego krzyku. W dole, na małej polance czterej
\ołdacy w nemedyjskich kolczugach zakładali stryczek na szyję chudej staruszki w wieśniaczym
przyodziewku. Le\ąca w pobli\u wiązka chrustu związana sznurkiem mówiła o tym, czym zajmowała się
kobieta, w chwili gdy zaskoczyli ją prześladowcy.
Spoglądając w milczeniu na łotrów wlokących ją ku drzewu, którego rozło\yste gałęzie miały niewątpliwie
posłu\yć za szubienicę, Conan poczuł wzbierającą w sercu wściekłość. Godzinę wcześniej przekroczył
granicę. Stał na swej własnej ziemi i patrzył, jak mordują jedną z jego poddanych. Staruszka opierała się z
zadziwiającą siłą i energią, a w pewnej chwili uniosła głowę i ponownie wydała ten niesamowity, donośny
okrzyk, jaki słyszał przedtem. Przelatujący nad drzewami kruk zawtórował jej drwiącym echem. śołnierze
zaśmiali się chrapliwie, a jeden uderzył kobietę w twarz.
Conan zsiadł ze strudzonego wierzchowca, zeskoczył ze skały i ze szczękiem zbroi wylądował na murawie.
Na ten odgłos \ołnierze błyskawicznie odwrócili się i dobyli mieczy, ze zdumieniem spoglądając na zakutego
w stal olbrzyma, który stanął przed nimi z bronią w ręku.
Conan zaśmiał się ponuro. Jego spojrzenie było zimne jak głaz.
Psy! rzekł spokojnie i nieubłaganie. Czy nemedyjskie szakale uznały się za katów, \eby wieszać
wedle swego widzimisię poddanych? Najpierw musicie ściąć głowę ich królowi. Oto jestem, na wasze usługi!
śołnierze spoglądali niepewnie na podchodzącego.
Kim jest ten szaleniec? warknął brodaty łotr. Nosi nemedyjską zbroję, lecz mówi z akwilońskim
akcentem.
Niewa\ne rzekł drugi. Załatwmy go, a potem powiesimy staruchę.
Strona 24
Howard Robert E - Conan zdobywca
To mówiąc, rzucił się na Conana z uniesionym mieczem. Jednak nim zdołał uderzyć, wielkie królewskie
ostrze opadło, rozcinając hełm i czerep. Napastnik padł, lecz z pozostałych były tęgie zabijaki. Zawyli jak
stado wilków i skoczyli ku rosłej postaci w szarej zbroi; szczęk stali zagłuszył wrzaski krą\ącego kruka.
Conan nie krzyczał. Z oczami jak roz\arzone, błękitne węgle i z nieprzeniknionym uśmieszkiem na ustach
ciął na prawo i lewo swym oburęcznym mieczem. Zwinny jak kot mimo olbrzymiej postury znajdował się w
nieustannym ruchu, stanowiąc tak trudny cel, \e razy i pchnięcia przeciwników przewa\nie przecinały
powietrze. Gdy jednak sam uderzał, stał mocno na nogach, a jego ciosy miały potworną siłę. Trzej wrogowie
konali ju\ na murawie w kału\ach własnej krwi, a czwarty, krwawiący z pół tuzina ran, cofał się chwiejnie, z
trudem parując ciosy, gdy ostroga Conana zaplątała się w opończę jednego z pobitych wrogów.
Król potknął się i nim zdołał odzyskać równowagę, Nemedyjczyk w przypływie rozpaczy rzucił się nań tak
wściekle, \e Conan potknął się o trupa i legł jak długi. Tamten wrzasnął triumfalnie, skoczył naprzód i oburącz
uniósł miecz nad głowę, rozstawiwszy szeroko nogi dla wzmocnienia pchnięcia. Nagle jakiś wielki, kudłaty
kształt przeleciał jak błyskawica nad le\ącym królem i uderzył w pierś \ołnierza, zmieniając jego okrzyk
triumfu we wrzask agonii.
Podniósłszy się na nogi, Conan ujrzał ostatniego przeciwnika z rozerwanym gardłem, a nad nim
ogromnego, szarego wilka, który z pochylonym łbem obwąchiwał rosnącą na murawie kału\ę krwi.
Na głos staruszki król odwrócił się. Stała przed nim, wysoka i szczupła; mimo obszarpanej odzie\y jej
wyraziste surowe rysy oraz przenikliwe, czarne oczy wskazywały, \e nie ma do czynienia ze zwykłą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]