[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zauważył Pan Samochodzik. - Gdy był w niewoli tureckiej, a więc w sytuacji krytycznej.
Uciekł z niewoli pozostawiając coś w twierdzy, w celi. Domyślam się, że był to jakiś plan
albo ów buzdygan, którym trzeba uderzyć w pierś orła, aby ujrzeć jego duszę. Jak wiemy,
Kozak zginął i został pochowany po drugiej stronie Dniestru. Przed śmiercią kazał sobie
wyryć oba wersy. Po co?
- Jak ktoś będzie go szukał, znajdzie grób, hasło i wskazówki - orzekł Bohun.
- Tylko czy w okolicy jest jakiś orzeł, może była taka figura? - pytałem Bohuna.
- Pawle, myślę, że orzeł ma sens metaforyczny - powiedział Pan Samochodzik. - Może
chodzić o carskiego orła, ale najprawdopodobniej o polskiego. Gdzie takiego należało
szukać? Oczywiście w Kamieńcu Podolskim, polskiej twierdzy wybudowanej wysoko na
skale, jak orle gniazdo.
- Ma pan rację - przyznał Bohun. - Dodam jeszcze jeden kamyczek do naszych
spekulacji. Owe raz, dwa, trzy z piosenki może oznaczać trzy mile ukraińskie. Akurat taka
odległość dzieli Chocim i Kamieniec.
- Czemu skarb miałby być ukryty w Kamieńcu? - zdziwiłem się.
- Kozak wysłany zapewne do Leszczyńskiego, polskiego antykróla, zatrzymał się w
pierwszej polskiej twierdzy - wyjaśniał pan Tomasz. - Tam zabezpieczył skarb i wrócił do
Turcji, gdzie byli Mazepa i Karol XII. Zastanawia mnie jednak, co się stało z towarzyszami
wysłańca.
- Przeprawa gotowa - zameldował Maciek.
Pan Samochodzik, Bohun, Agnieszka, Maciek i ja przeprawiliśmy się po kamieniach,
trzymając się liny, na drugi brzeg Smotryczu. Podeszliśmy pod skałę. Tam Gustlik już
przygotował sprzęt do wspinaczki. To on miał wbijać haki i przygotować nam ścieżkę
wspinaczkową. Ubezpieczał go Maciek.
Harcerz bez trudu w dwadzieścia minut dotarł do jaskini, zajrzał do środka, potem
wychylił się do nas.
- Chodzcie, szybko! - zawołał.
Pierwszy doskoczyłem do liny. Za mną wchodził Bohun. Reszta została na dole.
Wejście miało może metr wysokości i pół metra szerokości. Wpełzłem za Gustlikiem, który
oddalony o kilka metrów oświetlał jakiś tłumok leżący na ziemi. Włączyłem latarkę, a drugą
zostawiłem Bohunowi i podszedłem do chłopca.
- O, Boże! - jęknąłem.
Na ziemi leżało powykręcane ciało zielarki.
- Co się stało? - dopytywał się Bohun.
- Horpyna, jak ją nazywał pan Tomasz - wyjaśnił Gustlik. - Nie żyje.
Poświeciłem dokoła.
- Gustlik, przesuń się - poleciłem przyjacielowi.
Odsunął się. W miejscu gdzie przed chwilą klęczał w piasku, dostrzegłem poszarzałe
ze starości kości.
- Trzeba odsunąć Horpynę - powiedziałem.
Gustlik ostrożnie pociągnął ją za nogi i wtedy zauważyłem, że cały szkielet w ziemi
poruszył się.
- Stop! - krzyknÄ…Å‚em.
Bohun ponuro patrzył na Horpynę leżącą na brzuchu. Przekręcił ją na plecy. Rozległ
się trzask i ujrzeliśmy dłoń szkieletu z zaciśniętym sztyletem wbitym w pierś staruchy.
- Jątrzyła, jątrzyła i spotkał ją smutny los - mruknął Bohun.
Oglądał rękojeść broni.
- To z buzdygana - ocenił. - Widziałem kiedyś takie egzemplarze. W rękojeści
buzdygana był ukryty sztylet, wyjmowany, wykręcany. Ten był szczególny. Ostrze wysuwało
się po naciśnięciu dwóch, położonych przeciwległe sprężyn. Przyciski zamaskowano jak
ozdobne guzy.
- Horpyna wpadła do dziury i stoczyła się do jaskini - meldował Gustlik, który poszedł
głębiej na zwiady. - Tam jest wysoki na kilka metrów komin. Zielarka wpadła do dziury,
połamała się, ale jeszcze żyła, skoro doczołgała się aż tu. Niestety, w ciemnościach nadziała
siÄ™ na ostrze.
Bohun uważnie obejrzał jaskinię, otwór w stropie i potwierdził hipotezę Gustlika.
- Co z nią robimy? - zapytałem.
- Pochowamy, mimo wszystko zasłużyła na chrześcijański pochówek - odparł Bohun.
Odsłoniliśmy szkielet, na którym zostały resztki ubrania: skórzanej kurtki i kapelusza,
płóciennych spodni i torby przewieszonej przez ramię. To musiał być awanturnik, którego
tropami podążał Pan Samochodzik. W sakwie znalezliśmy oprawiony w skórę zeszyt i
buzdygan. Z oględzin wynikało, że Franciszek Batura dostał się tu tak samo jak Horpyna.
Zapewne zmarł z ran wewnętrznych i wykrwawienia. Może sam skrócił sobie cierpienia?
Pochowaliśmy oboje przysypując ich ziemią, która leżała na dnie jaskini i stosem
kamieni, których było tu pełno.
Z ponurymi minami wyszliśmy z jaskini.
- Wszyscy cali? - upewniała się Agnieszka.
Milcząco przytaknąłem i podałem panu Tomaszowi nasze zdobycze. Gdy
opowiedzieliśmy o naszym znalezisku, wszyscy posmutnieli.
- Co powiemy dzieciom? - zapytał Maciek.
- Prawdę o Baturze, ani słowa o Horpynie - stwierdził pan Tomasz.
Bohun przytaknął. Obiecał nikomu nic nie mówić o tym, jaki los spotkał być może
ostatnią wiedzmę nad Dniestrem. Wróciliśmy do kolonistów i pokazaliśmy im buzdygan.
Wszystkie dzieciaki zgodnie krzyknęły Hura! i zadowolone szły do obozu. Umówiliśmy się
na następny dzień na wyjazd do Kamieńca Podolskiego. Bohun wrócił do siebie dziwnie
zamyślony. Pan Samochodzik, nim kozak pożegnał się z nami, odbył z nim długą rozmowę.
Po kolacji usiedliśmy z szefem nad notesem Franciszka Batury. Miał on formę
pamiętnika. Szef czytał go z zainteresowaniem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]