[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się, że zabraknie jej sił, by się wywiązać z podjętych zobowiązań.
Od Bożego Narodzenia Bryce nie odezwał się ani słowem. Gillian miała
nadzieję, że Vi wybaczyła mu jednorazowy wyskok. Prawdopodobnie kazała
mu przysiąc, że już nigdy nie będzie szukał kontaktu z byłą żoną. Mądre
posunięcie.
%7łyczyła Bryce'owi i Vi jak najlepiej, a jednak prześladujące ją wizje
szczęśliwej pary bawiącej się z roześmianym chłopczykiem powodowały, że
czuła autentyczne mdłości. W nocy nachodziły ją obsesyjne myśli o jej byłym
mężu w objęciach innej kobiety, sprawiając, że nie mogła zmrużyć oka. Nic
więc dziwnego, że czuła się cały czas zmęczona. I że spózniał jej się okres.
Do tego doszedł stres związany z odejściem z pracy i przeprowadzką, a
potem wyczerpująca praca na ranczu. Zaraz po przyjezdzie Gillian zaczęła
wcielać w życie plany reorientacji gospodarstwa. Zatrudniła nowych pracowni-
ków do pomocy Dusty'emu i gosposię, która dbała o codzienne potrzeby jej i
ojca. Sama skupiła się na planowaniu kolejnych etapów przekształcania
Przeklętego Księżyca" w wyjątkowe gospodarstwo agroturystyczne, gdzie
wędkarze i myśliwi będą mogli poznać smak prawdziwej przygody w kontakcie
z nietkniętą naturą.
Kiedy tydzień po pogrzebie Padrego zemdlała w stajni i odzyskała
przytomność, leżąc na sianie, zrozumiała, że nie może dłużej bagatelizować
swojego stanu zdrowia. Już wcześniej się zastanawiała, czy nie jest w ciąży, ale
doszła do wniosku, że to niemożliwe. Przecież po śmierci Bonnie nie udało jej
się począć dziecka, mimo całych miesięcy regularnych prób. Co mogło jej
dolegać? Mocno zaniepokojona, podniosła się powoli i strząsnęła siano z
włosów.
Otrzepując ubranie z kurzu, wyszła ze stajni. Nie było sensu nikogo
niepokoić, zanim nie odwiedzi lekarza i nie dowie się, co jej jest. Powoli szła ku
- 98 -
S
R
domowi, starając się opanować zawroty głowy. Osiki mają już spore pąki. Był
to kolejny znak nadchodzącej wiosny. Oby tylko drzewa nie połamały się pod
ciężarem mokrego śniegu, pomyślała patrząc na delikatne gałązki. Jeśli jednak
osiki miały w sobie choć cząstkę witalności jej ojca, nic im nie będzie, dodała w
myślach. Kiedy sprowadziła się na ranczo, odniosła wrażenie, że Johnowi ubyło
dziesięć lat. Z ulgą przekazał jej odpowiedzialność za zarządzanie
gospodarstwem, ale żywo się interesował planowanymi zmianami. Ojciec i
córka spędzali długie zimowe wieczory na rozważaniu różnych możliwości
rozwoju rancza. Gillian nigdy by sobie nie poradziła, gdyby nie rady
doświadczonego farmera i biznesmena, jakim był John.
Kilka dni pózniej Gillian siedziała w gabinecie doktora Schulera i starała
się opanować zdenerwowanie. Za chwilę miała poznać wyniki badań. Sekundy
zdawały się wlec w nieskończoność, aż wreszcie w drzwiach pojawił się lekarz.
Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech.
- Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek - powiedział wesoło. -
Gillian Baron, jesteś w siódmym tygodniu ciąży. Gratuluję!
Gabinet, przystrojony stosownie do okoliczności łańcuchem czerwonych
serduszek, zatańczył Gillian przed oczami. To musiała być pomyłka.
- Doktorze, pomyliły się panu święta - powiedziała słabo. - Prima aprilis
jest dopiero pierwszego kwietnia.
Starszy pan roześmiał się tylko i pokręcił głową, a potem usiadł za
biurkiem i ze spokojem zabrał się do wypisywania recept na witaminy dla
przyszłych matek. Gillian starała się otrząsnąć z szoku. Tamtej nocy z Bryce'em
nawet nie pomyśleli o antykoncepcji. Chyba oboje nie wierzyli, że mogą dostać
od losu jeszcze jedną szansę. Nie po tylu nieudanych próbach. A jednak... będą
mieli dziecko. Gillian postanowiła, że na razie zachowa tę wiadomość dla siebie.
Nie było sensu robić zamieszania, zanim nie minął krytyczny trzeci miesiąc.
Poza tym wiadomość o jej ciąży byłaby dla Bryce'a jak grom z jasnego
nieba. Przecież właśnie przygotowywał się do ślubu z inną kobietą. Ostatnia
- 99 -
S
R
rzecz, jakiej Gillian chciała, to żeby jej były mąż wrócił do niej wbrew swojej
woli, tylko dlatego, że tak dyktował mu honor i poczucie obowiązku. Nie. Bryce
wybrał Vi i Robbiego, z nimi związał swoją przyszłość. Nie miała prawa
odbierać im go tylko dlatego, że tamtej nocy nie pomyślała o konsekwencjach
swoich czynów.
Stanowczo powinna się wstrzymać z ogłaszaniem tej wiadomości, aż
wymyśli sposób, w jaki mu o tym powiedzieć, nie wywracając jego życia do
góry nogami.
Ojciec chyba niczego nie podejrzewał. A może? Przed paru dniami w
napadzie złego nastroju otwarcie oskarżyła go o uknucie spisku, który miał
doprowadzić do jej spotkania z Bryce'em w Boże Narodzenie.
- Udawałeś, że jesteś chory, bo liczyłeś na to, że się znowu zejdziemy! -
krzyczała, a ojciec nie zaprzeczył ani jednym słowem.
A więc było dokładnie tak, jak podejrzewała. Z zaskoczeniem stwierdziła,
że nie jest na niego o to ani trochę zła.
Mijały tygodnie. Pewnego słonecznego ranka Gillian krzątała się po
kuchni, rozkoszując się zapachem czekoladowych ciasteczek, których pełną
blachę przed chwilą wstawiła do piekarnika. Kładąc dłoń na wygięciu pleców,
przeciągnęła się rozkosznie jak kotka, która szuka odpowiednio nagrzanego
miejsca na drzemkę. Ostatnio codziennie piekła czekoladowe ciasteczka. Kiedy
nie myślała o czekoladzie, marzyła o kapuście kwaszonej. Albo o drzemce na
werandzie, z której rozpościerał się widok na ukochane góry. Często też
ogarniało ją niezrozumiałe, błogie uczucie, powodując, że uśmiechała się
głupkowato sama do siebie w najbardziej niespodziewanych chwilach.
Mimo niepewnej sytuacji, czuła się znakomicie. Tylko dojmująca, bolesna
tęsknota za ukochanym mężczyzną, którego na zawsze straciła, mąciła jej
szczęście. Zwłaszcza teraz, kiedy przyroda powoli budziła się do życia, trudno
jej było choć na chwilę zapomnieć o swojej samotności. Dzikie kaczki łączyły
się w pary, a łosie walczyły o samice. Niebo ciężkie od wiosennych,
- 100 -
S
R
deszczowych chmur miało kolor oczu jej ukochanego. A kiedy, tak jak teraz,
ktoś dzwonił do drzwi, głupia wyobraznia podsuwała jej obraz znajomego
wysokiego mężczyzny, stojącego na jej progu z bukietem róż i promiennym
uśmiechem...
- Zobacz, kto to! - zawołał ojciec zza drzwi łazienki.
- Tak, tato. - Gillian wytarła dłonie o fartuch i poszła otworzyć.
Na progu stał Bryce.
I wyglądał zupełnie inaczej, niż go sobie przed chwilą wyobrażała.
Nie trzymał bukietu róż. I nie uśmiechał się.
Gillian poczuła, że brakuje jej tchu. Podłoga zafalowała niebezpiecznie
pod jej stopami i musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie stracić równowagi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]