[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ProszÄ™.
Przeszedłem przez pokój i stanąłem w drzwiach. Ten pokój był równie
mały, ale dużo bardziej zagracony. Wielki, zielony sejf zajmował niemal
połowę przestrzeni. Za nim, naprzeciwko wejścia, na ciężkim starym stole
mahoniowym leżało kilka książek w ciemnej oprawie, stare, zmięte
czasopisma i mnóstwo kurzu. Uchylone trochej okno w tylnej ścianie nie
zdołało usunąć stęchłego zapasz-ku. Na wieszaku wisiał czarny zatłuszczony
kapelusz filcowy. Z boku stały na długich nogach trzy szklane gabłoty
zawierające monety. W.połowie pokoju ciężkie, ciemnej biurko z
wyklejonym skórą blatem, a na nim różne przybory, jakie zwykle stoją na
biurkach, i oprócz tego waga' jubilerska pod szklanym kloszem, i dwa
wielkie szkłaj powiększające w niklowych oprawach oraz leżąca obok
jedwabnej, podartej i poplamionej atramentem żółtej hsteczki do nosa lupa
jubilerska na oprawnym w skórę
Bbularzu.
Za biurkiem w fotelu obrotowym siedział starszawy jegomość w
ciemnoszarym
garniturze o za wysoko umieszczonych klapach i zbyt wielu guzikach-z
przodu. Siwe, zaniedbane włosy były tak długie, że go łaskotały w
uszy. pośrodku głowy, niczym skała nad linią lasów, widniała
bladoszara łysina. Z uszu wystawały kępki włosów. Popod czarnymi
przenikliwymi oczyma zwisały worki o brą-zowopurpurowym
odcieniu, poznaczone siecią zmarszczek i żyłek. Policzki miał lśniące,
a barwa krótkiego, ostrego nosa świadczyła, że dane mu było w swoim
czasie za-wisnąć nad niejednym szybkim drinkiem. Kołnierzyk
hooverowcki, którego żadna przyzwoita pralnia by nie przyjęła,
uciskał mu grdykę, a czarny wąziutki krawat wystawał u podstawy
kołnierzyka małym mocno zaciśniętym węzłem jak mysz gotująca się
do wyjścia z nory.
Moja panienka musiała pójść do dentysty. Pan Marlowe,
prawda?
Kiwnąłem głową.
Proszę, niech pan siada. Machnął szczupłą dłonią w
stronę krzesła po drugiej stronie biurka. Usiadłem.
Przypuszczam, że ma pan jakiś dokument?
Pokazałem mu legitymację. Kiedy ją oglądał, doszła mnie zza
biurka jego woń. Czuć go było czymś jakby suchą stęchlizną.
Odwrócił moją legitymację nazwiskiem do dołu i oparł na niej
złożone dłonie. Jego bystre czarne oczka nie pominęły
najdrobniejszego szczegółu mojej twarzy.
No więc, panie Marlowe, czym mogę panu służyć?
Niech mi pan powie coÅ› o Dublonie Brashera.
kach biurek starych domów w Nowej Anglii. Przyznaję, może nieczęsto. Ale zdarza się. Wiem o
bardzo cennej monecie, która wypadła z wyściełanej końskim włosiem sofy, poddanej
renowacji przez jednego ze sprzedawców antyków. Kanapa ta stała w tym samym miejscu, w
tym samym domu w Fali River w Massachusetts dziewięćdziesiąt lat. Nikt nie wie, skąd się tam
moneta wzięła. Alej ogólnie biorąc, powstałoby podejrzenie o kradzież. Zwłaszcza w tej części
Stanów.
Patrzył na sufit z roztargnieniem. A ja, wcale nie w roztargnieniu, przyglądałem się
jego twarzy. Wyglądał na człowieka, który potrafi dochować sekretu... pod
warunkiem, ze będzie to jego własny sekret.
Powoli skierował wzrok na mnie i powiedział:
Pięć dolarów.
HÄ™?
Pięć dolarów, proszę.
Za co?
Niech pan nie będzie śmieszny, panie Marlowe. Mógł pan uzyskać te wiadomości
w bibliotece publicznej. Zwłaszcza w Rejestrze Fosdyke'a. Pan jednak wolał przyjść
doj mnie, żebym ja sam panu opowiedział. %7łądam za to pięćf dolarów.
A jeśli ich nie zapłacę?
Odchylił się w tył i zamknął oczy. Leciutki uśmiech! zadrgał na jego ustach.
Zapłaci pan rzekł.
Zapłaciłem. Wyjąłem z portfelu piątkę, wstałem, pochyliłem się nad
biurkiem i rozłożyłem ją pieczołowiciej przed nim. Głaskałem banknot
koniuszkami palców jaki kociaka.
Oto pięć dolarów, panie Morningstar powiedziałejm. Otworzył oczy i
spojrzał na banknot. Uśmiechnął się. A teraz porozmawiajmy o tym
Dublonie Brashera, który ktoś panu próbował sprzedać. Otworzył oczy
nieco szerzej.
Och, czyżby ktoś próbował mi sprzedać Dublon Brashera? Czemuż
miałby to robić?
Bo potrzebował pieniędzy odparłem. I nie chciał, aby mu zadawano
zbyt wiele pytań. Wiedział albo dowiedział się, że jest pan numizmatykiem i
budynek, w którym się mieści pana biuro, jest ruderą, gdzie wszystko może się
zdarzyć. Wiedział, że taki starszy człowiek jak pan prawdopodobnie nie popełni
fałszywego kroku... w trosce o swoje zdrowie.
To wiedział bardzo wiele rzekł Elisha Morning-star sucho.
Tyle, ile musiał, aby załatwić interes. Tak jak my teraz. I nietrudno było
mu to odkryć.
Wetknął w ucho mały palec, pogrzebał i wyjął odrobinę
woskowiny. Wytarł niedbale palec o marynarkę.
A pan to wszystko opiera na tym prostym fakcie, że zadzwoniłem do pani
Murdock i zapytałem, czy Dublon Brashera jest na sprzedaż?
Oczywiście. Jej samej przyszło to na myśl. To całkiem zrozumiałe. Jak
panu mówiłem przez telefon, powinien był pan wiedzieć, że ta moneta nie
jest na sprzedaż. Jeżeli ma pan w tych sprawach jakiekolwiek rozeznanie...
A widzę, że pan ma.
Skłonił się łeciuteńko. Nie uśmiechnął się, ale wyglądał na
zadowolonego, o ile ktoś w hooverowskim kołnierzyku może wyglądać
na zadowolonego.
Przypuśćmy, że zaproponowano panu kupno tej monety
powiedziałem w okolicznościach, które pan uznał za podejrzane.
Zapragnął pan ją kupić, jeżeli mógł pan ją uzyskać tanio i miał na to
pieniądze. Ale chcia} pan wpierw wiedzieć, skąd moneta pochodzi. A
jeśli naJ wet pan wiedział na pewno, że z kradzieży, mógł ją parł mimo
to kupić, jeżeli sprzedawano ją dość tanio.
Mogłem? Doprawdy? Wyglądał na rozbawionego; ale niespecjalnie.
Z całą pewnością... jeżeli jest pan rzetelnym anty. kwariuszem. Zakładam, że pan nim jest.
Kupując tę monetę... tanio... ustrzegłby pan właściciela łub'jego urząd: ubezpieczeniowy od
całkowitej straty. Bardzo chętnij zwrócono by panu ten wydatek. Tak się normalnie robi.
A więc Brasher Murdocka został skradziony, wtrącił nagle.
Ja tego nie powiedziałem. To tajemnica.
Tym razem o mało nie zaczął dłubać w nosie, ale się opanował. Za to skrzywiwszy
się i szarpnąwszy mocno wyrwał sobie włosek z nosa. Podniósł go do góry i przyjrzał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]