[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bo sześcioosobowy zarzad hotelu godził sie udostep-nic te legowiska, na prawach
wspólnoty, sekretarkom; tymczasem nas, którzyśmy zeszli do kanału pod przewodem
Stantora, było dwudziestu, w tym grupa futurologiczna profesorów Dringebauma,
Hazeltona i Trottelreinera, grupa dziennikarzy i sprawozdawców telewizji CBS, z
dokooptowanymi po drodze dwiema osobami, a mianowicie nie znanym nikomu
krzepkim mezczyzna w skórzanej kurtce i bryczesach oraz mała Jo Collins, osobista
współpracownica redaktora Playboya ; Stantor zamierzał wykorzystac jej chemiczne
nawrócenie i juz po drodze zmawiał sie z nia, jak słyszałem, o prawo pierwodruku jej
wspomnieli. Przy sześciu fotelach i trzydziestu siedmiu reflektantach sytuacja natychmiast
sie zaogniła. Staliśmy po obu stronach tych pozadanych legowisk, patrząc na
siebie spode łba, do czego zreszta zmuszały maski tlenowe. Ktoś zaproponował, zeby na
dany znak wszyscy zdjeli te maski; w samej rzeczy jasne było, ze opanowani wówczas
altruizmem, zlikwidujemy w ten sposób przedmiot sporu. Mimo to nikt sie nie kwapił do
realizacji projektu. Po długich swarach doszło wreszcie do kompromisu zgodziliśmy
sie na losowanie i trzygodzinny sen pokolejny; za losy posłuzyły kupony owych pieknych
kopulacyjnych ksiazeczek, jakie niektórzy z nas mieli jeszcze przy sobie. Tak sie złozyło,
ze przyszło mi spac w pierwszej zmianie, razem z profesorem Trottelreinerem, bardziej
chudym, a nawet kosści-stym, nizbym sobie mógł tego zyczyc, skoro dzieliliśmy łoze (a
raczej fotel). Nasi nastepcy w kolejce zbudzili nas brutalnie i gdy układali sie na
wygrzanych legowiskach, przykucneliśmy nad brzegiem kanału, niespokojnie
sprawdzając stan ciśnienia w butlach tlenowych. Było juz jasne, ze tlen skoilczy sie za
kilka godzin; perspektywa zniewolenia dobrocią zdawała sie nieunikniona i nastrajała
wszystkich ponuro. Wiedząc o tym, ze zakosztowałem juz owego błogostanu, towarzysze
wypytywali mnie skwapliwie o wrazenia. Zapewniałem ich, ze nie jest to takie złe;
mówiłem jednak bez wiekszego przekonania. Morzyła nas sennośc; zeby nie powpadac
do kanału, przywiązaliśmy sie, czym kto mógł, do zelaznej drabinki pod klapa. Z
niespokojnej drzemki wyrwał mnie odgłos wybuchu silniejszego niz wszystkie dotad;
rozejrzałem sie w panującym półmroku, bo przez oszczednośc wszystkie latarki prócz
jednej zgaszono. Na brzeg kanału właziły wielkie, grube szczury. Było to o tyle dziwne,
ze szły gesiego i na tylnych łapach; uszczypnąłem sie, ale to nie był sen. Zbudziłem
profesora Trottelreinera i pokazałem mu ów fenomen; nie wiedział, co o nim myślec.
Szczury chodziły parami, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi; w kazdym razie nie
brały sie do lizania nas, co stanowiło juz podług profesora dobry znak;
najprawdopodobniej powietrze było czyste. Ostroznie zdjeliśmy maski. Obaj reporterzy
po mojej prawicy spali w najlepsze; szczury wciaz spacerowały na dwóch nogach, my
zaś z profesorem zaczeliśmy kichać, bo tak zakręciło nam w nosie; sądziłem zrazu, ze to
skutek kanałowych zapachów dopóki nie spostrzegłem pierwszych korzonków.
Schyliłem sie nad własnymi nogami. Nie było mowy o pomyłce. Wypuszczałem korzenie,
mniej wiecej od kolan, wyzej natomiast zazieleniłem sie. Teraz puszczałem juz
paki nawet rekami. Otwierały sie szybko, rosły w oczach, nabrzmiewały, białawe
co prawda, jak to zwykle bywa z roślinnościa w piwnicy; czułem, ze jeszcze chwila, a
zaczne owocowac. Chciałem zapytac Trottelreinera, jak to sobie tłumaczy, ale musiałem
podnieśc głos, tak szumiał. Spiacy tez przypominali strzyzony zywo-płot, obsypany
liliowym i szkarłatnym kwieciem. Szczury skubały listki, gładziły sie łapkami po wasach
i rosły. Pomyślałem, ze jeszcze troche, a mozna bedzie ich dosiaśc; teskniłem jak to
drzewo do słoińca. Jakby z ogromnej odległości doszły mnie miarowe grzmoty, coś
obsypywało sie, huczało, echo szło korytarzami, zaczałem czerwieniec, potem zazłociłem
sie, wreszcie sypnąłem liścmi. Co, juz jesien zdziwiłem sie tak predko?
Lecz jeśli tak, to juz odjezdzac czas, wykorzeniłem sie wiec i nastawiłem dla pewności
ucha. Ani chybi surmy grały. Okulbaczony szczur, okaz wyjątkowy nawet jak na
wierzchowego, odwrócił głowe i spojrzał na mnie spod obwisłych skośnie powiek
smutnymi oczami profesora Trottelreinera. Zacukałem sie od nagłej wątpliwości: jezeli
to profesor przypominający szczura, dosiaśc go nie uchodzi, ale jeśli tylko szczur
[ Pobierz całość w formacie PDF ]