[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drodze powrotnej" - do czego, jak się wydawało, Krogulec przywiązywał wielkie
znaczenie. Wkrótce mag wstał. - Cóż, pół odpowiedzi to żadna odpowiedz - stwierdził
- i to samo jest z zapłatą - i, ze zręcznością kuglarza, cisnął sztukę złota na siennik
przed ZajÄ…cem.
Zając podniósł złoto. Spojrzał na nie, na Krogulca i na Arrena, gwałtownie
poruszając głową.
- Czekaj - wyjąkał. Zaledwie sytuacja zmieniła się, stracił nad nią panowanie i
teraz nie wiedział, co powiedzieć.
- Dzisiaj w nocy - powiedział w końcu. - Czekaj. Dzisiaj w nocy. Mam hazię.
- Nie potrzebujÄ™ jej.
- %7łeby pokazać... żeby pokazać drogę. Dzisiaj w nocy. Zabiorę cię. Pokażę ci.
Możesz tam pójść, ponieważ ty... ty jesteś... - Szukał słowa, dopóki Krogulec nie po-
wiedział: - Jestem czarodziejem.
- Tak! Zatem możemy... możemy dostać się tam. Drogą. Kiedy śnię. We śnie.
41
Ursula K. LeGuin - Najdalszy brzeg
Rozumiesz? Zabiorę cię. Pójdziesz ze mną... drogą.
Krogulec stał, niewzruszony i zadumany, pośrodku ciemnego pokoju.
- Może - powiedział w końcu. - Jeśli wrócimy, będziemy tu o zmroku.
Potem odwrócił się do Arrena, który zaraz skwapliwie otworzył drzwi gotów do
wyjścia. W porównaniu z pokojem Zająca ociekające wilgocią, zacienione ulice
wydawały się jasne jak ogród.
Szybkim krokiem, najkrótszą drogą wiodącą stromymi, kamiennymi stopniami
pomiędzy zarośniętymi bluszczem ścianami domów, ruszyli w stronę wyżej położonej
części miasta. Arren oddychał głęboko jak morski lew.
- Ach! Czy wrócisz tam?
- Tak, jeśli nie będę mógł zdobyć tych informacji z mniej niebezpiecznego
zródła. On może wciągnąć nas w zasadzkę.
- Czyż nie zdołasz obronić się przed złodziejami i rabusiami?
- Obronić? - powiedział Krogulec. - Co masz na myśli? Czy sądzisz, że chodzę
zakutany w czary jak stara kobieta, która boi się reumatyzmu? Nie mam na to czasu.
Ukryłem swoją twarz, aby ukryć nasze poszukiwania. Umiemy strzec się nawzajem.
Ale jest rzeczą oczywistą, że nie uchronimy się w tej podróży od niebezpieczeństw.
- Oczywiście, że nie - powiedział Arren, zły, ugodzony w swej dumie. - Wcale
tego nie oczekiwałem.
- To i dobrze - rzekł Krogulec, sztywno, ale z odcieniem dobrego humoru,
który ugasił złość Arrena. Sam był zaskoczony własnym gniewem, nigdy nie
pomyślałby, że może w ten sposób mówić do Arcymaga. Ale z drugiej strony to był, a
zarazem nie był Arcymag - ten Krogulec z zadartym nosem i zle ogolonymi
policzkami, którego głos czasami był głosem jednego człowieka, a czasami innego;
był obcy, niepewny.
- Czy to, co mówił, miało sens? - zapytał Arren, gdyż niechętnie myślał o
powrocie do ciemnego pokoju nad cuchnÄ…cÄ… rzekÄ….
- Te wszystkie bajeczki o byciu żywym i martwym i o powrocie z odciętą
głową?
- Nie wiem, czy to miało sens. Chciałem rozmawiać z czarodziejem, który
utracił swoją moc. On powiedział, że jej nie utracił, że oddał - wymienił ją. Za co?
%7łycie za życie, powiedział. Władza za władzę. Nie, nie rozumiem tego, ale warto go
posłuchać.
%7łelazny rozsądek Krogulca jeszcze bardziej zawstydził Arrena. Wydało mu
42
Ursula K. LeGuin - Najdalszy brzeg
się, że jest drażliwy i nerwowy jak małe dziecko. Zając zaintrygował go, ale teraz
fascynacja przerodziła się w tłumione obrzydzenie wywołujące mdłości, jak po
zjedzeniu czegoś ohydnego. Postanowił, że nie odezwie się dopóki nie zapanuje nad
sobą. W następnej chwili potknął się na wyślizganych, gładkich stopniach i
odzyskując równowagę otarł sobie ręce na kamieniach.
- Niech będzie przeklęte to ohydne miasto - wykrzyknął w gniewie.
- To zbyteczne, jak sądzę - sucho odparł mag.
Rzeczywiście, w całym Mieście Hort wyczuwało się coś bardzo złego, złego w
samej atmosferze, coś co niewątpliwie mogło nasunąć myśl o przekleństwie. Jednak
nie była to obecność jakiejś cechy, a raczej jej brak, osłabienie wszystkich
możliwości, jak choroba, która natychmiast atakuje duszę każdego przyjezdnego.
Nawet ciepło popołudniowego słońca było niezdrowe, zbyt gorące jak na marzec.
Place i ulice były pełne ożywionej krzątaniny, ale nie było w tym widać porządku, ani
dostatku: towary były nędzne, ceny wysokie, a targowiska niebezpieczne, tak dla
sprzedawców jak i kupujących, pełne band złodziei i włóczęgów. Na ulicach prawie
nie widywało się kobiet, a jeśli już - to najczęściej w grupach. W tym mieście nie
znano ani prawa, ani władzy. Rozmawiając z ludzmi Arren i Krogulec dowiedzieli się
niebawem, iż rzeczywiście w Mieście Hort nie było Rady, burmistrza, ani księcia.
Niektórzy z rządzących miastem zmarli, niektórzy złożyli urzędy, innych
pomordowano. Różni przywódcy panowali nad różnymi częściami miasta, strażnicy
portowi trzymali w garści port i nabijali sobie kabzy. Miasto nie miało centralnej
władzy. Ludzie, pomimo całej ich gorączkowej działalności wydawali się być
pozbawieni celu. Rzemieślnicy wyglądali tak, jakby nie chciało im się dobrze
pracować, nawet rabusie rabowali tylko dlatego, że nic innego nie umieli robić.
Pozornie były tam wszystkie cienie i blaski portowego miasta, ale wszędzie wokoło
siedzieli nieruchomi przeżuwacze hazii. Wyłaniające się z tego pozornego obrazu
rzeczy sprawiały wrażenie niezupełnie prawdziwych; takie były nawet twarze, głosy,
zapachy. Zanikały czasami podczas tego długiego, ciepłego popołudnia, kiedy
Krogulec i Arren spacerowali ulicami rozmawiając z tym i owym. Znikały zupełnie -
pasiaste markizy, zabłocony bruk, kolorowe ściany - i cała jasność natury bladła,
przeistaczając to miasto w krainę z marzeń sennych, pustą i posępną pod
zamglonym słońcem.
Tylko w górze miasta, dokąd poszli póznym popołudniem, aby chwilę
odpocząć, chorobliwy nastrój tego snu na jawie rozwiał się na jakiś czas.
43
Ursula K. LeGuin - Najdalszy brzeg
- To nie jest szczęśliwe miasto - powiedział Krogulec kilka godzin wcześniej, i
teraz, po długiej bezcelowej wędrówce i bezowocnych rozmowach z obcymi,
wyglądał na zmęczonego i ponurego. Jego przebranie było odrobinę zatarte i
rozcieńczone; spod dobrodusznej twarzy kupca morskiego przezierała nieokreślona
surowość i śniadość. Arren nie był w stanie otrząsnąć się z nastroju tego poranka.
Usiedli na grubej darni pokrywającej szczyt wzgórza, pod okapem ciemnolistnych
pendikowców, usianych gęsto czerwonymi pączkami; niektóre z nich były już
rozwarte. Nie widzieli stąd nic, prócz płaszczyzny dachów zbiegających w dół do
morza. Zatoka otwierała szeroko swoje ramiona, szaroniebieska pod wiosenną
mgiełką, która zacierała linię horyzontu. Morze było gładkie, bez granic. Siedzieli,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]