[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kół głowy, ubranego w koszulę zapinaną na guziki. Pod wygolonym podbródkiem
trzymał kartkę z napisem. Spoglądał w bok, jakby odwrócił głowę, słysząc czyjeś
wołanie. Obrazek był wymięty i dlatego twarz sprawiała wrażenie pokrytej blizna-
mi zyskanymi w walce na śmierć i życie. Plunkett uśmiechał się szeroko, ukazując
zęby błyszczące jak sztuczna szczęka, która każdemu pasuje. Nie wiedzieć czemu
wzdrygnąłem się, patrząc na jego podobiznę.
Może nasi przodkowie się pomylili stwierdziłem po chwili namysłu.
Kule miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogó-
le nie istniała. Słuchacze pomieszali opowieści i wyszła kompletna bzdura. Tak
sÄ…dzÄ™.
Kto wie? Blask uśmiechnął się i pogłaskał mnie po policzku. Chodz-
my na grzyby.
xxx
Nie sądziłem, że staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje się spędzić zi-
mę w nadrzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesień była w pełni,
a święty nie szykował się do przeprowadzki. Chodził z kąta w kąt, przesiadywał
nad księgozbiorem albo gapił się ponuro na szybkę, pod którą leżała krzyżówka.
Noce stawały się coraz zimniejsze, rankiem na sprzętach osiadał szron, a my dwaj
siedzieliśmy okutani po uszy w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które
Blask zwał niedzwiadkami. Chłód się nas nie imał. Po południu właziliśmy pod
ciepłe okrycia; czas schodził nam na plenieniu i rozmowach, a tymczasem ogień
w palenisku stopniowo przygasał.
Jeszcze parę dni i nie będzie pożytku z tych płomyczków stwierdziłem.
86
Spokojna głowa odparł święty. Na szczęście nie będziemy od niego
zależni.
Z drzew opadły już liście i wzrok sięgał dalej niż latem. Z okien widzieliśmy
dróżkę, która wiodła na łąkę, a nawet chłodny strumień płynący wśród oszronio-
nych skał. Pomogłem Blaskowi zabezpieczyć dom przed nadejściem zimy. Za-
tkaliśmy szczeliny gliną i mchem, zawiesiliśmy na ścianach grube kotary, latem
ukryte w schowkach. Zatkaliśmy komin i wylot paleniska. Zbiliśmy dodatkowe
drzwi starannie dopasowane do starych; nie obyło się bez sprzeczki, jak je po-
łączyć, żeby skutecznie chroniły przed chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru
i półmrok nisko wiszących chmur zapowiedział nadejście mrozu, Blask wyciągnął
ze schowka duże kawałki grubego przezroczystego plastiku o trudnej do oszaco-
wania wartości. Zasłonił nim okna z obu stron od zewnątrz i w środku. Gdy
przygotowania dobiegły końca, ustawił dwa wygodne fotele tak, by można było
spać twarzą do okna.
Czy słój jest napełniony? zapytał.
Tak.
A zatem wszystko gotowe.
Rozpalił ogień w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłonął, a kawałki
węgla drzewnego rozpaliły się do czerwoności, sięgnął po starannie zamknięte
naczynie wykonane z anielskiego srebra i zdjÄ…Å‚ pokrywkÄ™. WziÄ…Å‚ szczyptÄ™ czar-
nego proszku, uniósł dłoń do oczu, przyjrzał się ciemnej substancji, zmarszczył
brwi i odsypał trochę do puszki. Resztę rzucił na rozżarzone węgle. Proszek się
nie palił, ale wydzielał charakterystyczną woń, ciężką i wyrazistą. Nie potrafiłem
z niczym jej porównać. Kończyliśmy ostatnie przygotowania. Blask szczelnie za-
mknął puszkę i postawił ją obok swego fotela. Poczułem rozkoszne ciepło i sen-
ność, a zarazem wielkie ożywienie, zupełnie jakbym potrafił spać i czuwać jed-
nocześnie. Blask najwyrazniej reagował podobnie. Usadowiliśmy się w fotelach
okryci niedzwiadkami, które dawały teraz znacznie więcej ciepła, bo święty ob-
szył ją srebrzystą tkaniną. Mieliśmy tak spędzić trzy zimowe miesiące.
Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawialiśmy; siedzieliśmy bez ruchu,
w milczeniu obserwując czyste chłodne barwy nieba o zachodzie słońca, które
chowało się za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za łąką. Potem księżyc
w pełni rozświetlił nagą ziemię, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzy-
pienie twardniejącego gruntu. Wiatr pędził chmury zakrywające raz po raz białą
twarz księżyca. Przed świtem spadł pierwszy śnieg i pokrył ziemię chłodnym pu-
chem, który wirował pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]