[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kiem. I kładąc palec na dolną wargę zabełkotała błyskawicznie: — Be be be...
Sierżant O’Hare parsknął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać.
— Nie denerwuj się, Bill — powiedział do porucznika. — Wychowałem własnych
dziewięcioro...
Bill Smith jednak denerwował się najwyraźniej. Zbliżył się po oświetlonym przez
księżyc skrawku trawnika i stając tuż przed dziewczynkami spytał surowo:
— Gdzie wasza matka?
— Mamusia pracuje — ozięble i dostojnie odpowiedziała April. — Nie wolno jej
przeszkadzać.
— Och... — zaczął Bill Smith i połknął jakieś słowo.
— Zuzmumykukajuj! — szepnęła rozkazująco April do Diny.
Dina śmignęła po schodach w górę, ściskając mocniej kopertę, koszulę pana Sanfor-
da oraz jego skarpetki. April oparła się o balustradę, zmierzyła wzrokiem porucznika
i powiedziała chłodno:
— To nieładnie krzyczeć na dzieci. — Podeszła parę stopni wyżej i dodała:
— A zwłaszcza wyrażać się brzydko o ich matce. Przykro mi, że pan jej nie lubi, bo nam
ona się podoba.
Bill Smith wyciągnął jakiś zeschły liść zza kołnierza i rzekł:
— Ależ bardzo lubię... Macie uroczą i mądrą matkę. Niestety, nie ma pojęcia o wy-
chowywaniu dzieci.
— No, no — łagodził sierżant O’Hare. — Gdybyś wychował własnych dziewięcio-
ro...
April chwyciła w lot okazję: wychylając się przez barierę powiedziała zatroskanym
głosem:
90
— Ach, panie kapitanie! Czy pan naprawdę myśli, że to morderca umyślnie podpalił
ten dom, zęby odciągnąć policję sprzed willi i dostać się do jej wnętrza? Czyż to moż-
liwe?
Bill Smith i sierżant O’Hare spojrzeli po sobie. Potem szybko puścili się przez altan-
kę ku sąsiedniej willi. April straciła ich z oczu, gdy gnali kłusem przez trawnik Sanfor-
dów.
Dina na palcach zeszła ze schodów. Była już nieco spokojniejsza.
— Łup w worku. To znaczy, w worku z brudną bielizną. — Zachichotała, lecz poważ-
niejąc natychmiast, dodała: — Jutro rano wraz ze śniadaniem zaniesiemy biedakowi
panu Sanfordowi czystą koszulę i skarpetki.
— I żyletkę — uzupełniła April. — Ale to będzie jutro. Dziś mamy pilniejsze sprawy.
Trzeba zgromadzić całą kompanię. Pamiętasz chyba, że mamy gości?
— Jak się pozbyłaś tych dwóch panów?
— Ach, drobiazg! — odparła April. — Po prostu podpaliłam jeszcze jeden dom.
— Z tego lepiej nie żartuj — powiedziała Dina. — Chodźmy, trzeba znaleźć Archie-
go. Może biedak jest w opałach?
April przybladła na wspomnienie tego niebezpieczeństwa. Biegnąc po schodach
obok siostry, oznajmiła:
— W razie czego zrobimy mu murowane alibi. Powiemy, że był z nami przez cały
czas aż do chwili wybuchu pożaru.
— Byle nie złapali go na gorącym, uczynku — westchnęła Dina. — Ten cymbał sier-
żant wspomniał, że ogień został podłożony.
— Nie powiedział, kto to zrobił — wysapała April. — Nie martw się, nawet gdyby
złapali Archiego, my go jakoś wyratujemy.
— Musimy — stwierdziła Dina. — Bądź co bądź, rodzony brat! Szczęście, że przy-
najmniej wybrał dom nie zamieszkany!
Z miejsca, gdzie kończyły się schody ogrodowe, było już widać wyraźnie scenę po-
żaru: czerwone smugi dymu, wystrzelające od czasu do czasu płomienie, pięć sikawek
strażackich i ciemny krąg widzów dokoła. Dziewczynki pobiegły teraz ścieżką.
Nie ubiegły jeszcze dziesięciu kroków, gdy wpadły na małą, zdyszaną i bardzo pod-
nieconą figurkę.
— Ha! — krzyknął Archie. — Właśnie po was wracam. Nie możecie przecież stra-
cić całego pożaru. Spieszcie się, to zdążycie jeszcze zobaczyć, jak się dach zapadnie.
— I podskakując z niecierpliwości, poganiał: — Prędzej, prędzej!
— Ach, Archie! — jęknęła Dina. — Jak mogłeś zrobić coś podobnego!
Archie spojrzał jej w twarz, przestraszył się, nieomal rozpłakał.
— Bo co? — spytał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]