[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sobie nawet trudu obejrzenia się na pasażerów powozu.
Chwilę trwało, zanim Dominic zdołał okiełznać przestraszone konie, a w tym cza-
sie pies i dziewczyna znikli z pola widzenia. Oszołomiona i zdumiona Caro zaniemówiła.
R
L
T
Młoda dziewczyna w słomkowym kapelusiku do złudzenia przypominała jej młodszą
siostrÄ™, Elizabeth!
ROZDZIAA SIÓDMY
- Simpson, proszę, przynieś brandy do biblioteki - zwrócił się do kamerdynera
Dominic, trzymając pod rękę Caro, bojąc się, że w innym razie mogłaby się omdlała osu-
nąć na podłogę.
Co prawda incydent w parku, kiedy pod koła niemal wpadła nieznajoma młoda ko-
bieta, przejął ich grozą, jednak hrabia był zdziwiony, że Caro aż tak mocno i długo to
przeżywała. Do licha, wciąż się trzęsła, a bladość nie ustępowała.
ZcisnÄ…Å‚ mocniej jej ramiÄ™.
- Natychmiast, proszę - rzucił w stronę Simpsona, po czym zaprowadził Caro do
biblioteki i zamknÄ…Å‚ drzwi przed ciekawskimi spojrzeniami.
Poprowadził ją ostrożnie przez pokój i usadził w fotelu obok kominka.
Na ogół niecierpliwiły go kobiety okazujące zdenerwowanie, jednak przekonał się
już, że Caro w trudnych chwilach wykazuje ogromny hart ducha. Dowodziło tego jej za-
chowanie, gdy zaczepiło ich trzech pijanych byczków, a także podczas bijatyki w klubie.
Dlatego był mocno zaniepokojony, że w sumie błahy incydent całkowicie wyprowadził
ją z równowagi.
Przykucnął obok fotela i położył rękę na jej drżącej dłoni.
- Nic się nie stało, Caro - powiedział łagodnie. - Wydaje mi się, że ta dziewczyna
zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że o mały włos nie spowodowała wypadku.
Dziewczyna, która tak bardzo przypominała Elizabeth, młodszą siostrę Caro...
Ale to przecież nie mogła być Elizabeth, prawda? Nie, młoda czarnowłosa dziew-
czyna w niebieskiej sukni i wiosennym kapelusiku nie mogła być jej siostrą, tylko ją
przypominała postacią i sposobem poruszania się. Przecież Elizabeth wraz z Dianą prze-
bywa bezpiecznie w Shoreley Hall.
Caro powtarzała to sobie przez całą powrotną drogę z parku, czując na sobie spoj-
rzenia Dominica, którego zdziwiła tak przesadna reakcja na niedoszły wypadek.
R
L
T
Nie mogła go o to zagadnąć, nawiązać do swego stanu ducha, bo wtedy zacząłby ją
wypytywać o to, co tak naprawdę ją zdenerwowało. Wysunęła rękę z jego dłoni.
- Nie przejmuj się, Dominicu - rzuciła niby beztrosko. - Już doszłam do siebie,
sprawa skończona. - Prychnęła lekceważąco.
Hrabia podniósł się i cofnął o krok, po czym oparł się o obramowanie kominka, pa-
trząc na nią z góry. Znów pojawiła się ta harda Caro, którą mimo krótkiej znajomości tak
dobrze już poznał.
- Miło słyszeć. - Skłonił kpiąco głowę, zupełnie nie okazując, a w każdym razie
przynajmniej taką miał nadzieję, własnych emocji związanych z potencjalnie groznym
incydentem.
Po wszystkim, co wydarzyło się w ciągu minionych dwunastu godzin, trudno było
oczekiwać, że zdarzenie w parku nie przywoła dawnych wspomnień. W wypadku powo-
zu przed szesnastu laty zginęła matka Dominica, w konsekwencji czego zaledwie kilka
dni pózniej nastąpiła śmierć ojca.
- Dziękuję, Simpson. - Dominic spojrzał na kamerdynera, który wniósł do bibliote-
ki i postawił na stoliku tacę z karafką brandy i kieliszkami.
- Mam nadzieję, że pani Morton czuje się już lepiej, milordzie? - Pytanie było ad-
resowane do Dominica, ale stary sługa wpatrywał się z niepokojem w Caro, która blada i
milcząca siedziała bez ruchu przy kominku.
Odwróciła się do kamerdynera, obdarzając go miłym uśmiechem.
- Dziękuję, Simpson, czuję się całkiem dobrze.
Dominic z niedowierzaniem słuchał tej wymiany zdań.
Czyżby Caro zdołała już oczarować Simpsona? Wiekowy, zawsze opanowany,
wręcz chłodny i znany z nienagannych manier kamerdyner po tym uśmiechu omal nie
wyskoczył z wykrochmalonego kołnierzyka.
- To wszystko, Simpson - odprawił go hrabia.
Caro odczekała, aż zostali sami, po czym zwróciła się do Dominica:
- Wydaje mi się, że praca sprawiałaby większą radość twoim służącym, gdybyś
traktował ich trochę bardziej uprzejmie - zauważyła.
No to się doczekał. Do licha, został zganiony przez tę małą szelmutkę!
R
L
T
- A co ty możesz wiedzieć o tym, jaką radość może czerpać służba z pracy? - Wo-
lał zaatakować, niż się bronić, i natychmiast został nagrodzony rumieńcem, który wypły-
nął na policzki Caro. - Chyba że sama byłaś kiedyś służącą.
- A jeśli nawet? - Uniosła butnie głowę.
To byłby zdziwiony. I to bardzo zdziwiony.
- Tak sobie czekam cierpliwie, ale któregoś dnia chciałbym dowiedzieć się czegoś
o twojej przeszłości - rzekł, nalewając brandy do dwóch kieliszków.
- Wątpię, by to pana zainteresowało, milordzie - odparła chłodno, wzruszając ra-
mionami.
- Och... - Podał jej brandy. - Z całą pewnością, i to bardzo.
Caro milczała. Cóż mogła odpowiedzieć? By zyskać na czasie, łyknęła brandy... i
postawiła oczy w słup.
- O Boże... - wykrztusiła, łzawiąc i z trudem łapiąc powietrze.
- Domyślam się, że jeszcze nigdy nie piłaś brandy - z rozbawieniem skomentował
Dominic.
Caro ostrożnie odstawiła kieliszek, po czym stwierdziła:
- To okropne! Obrzydliwe!
- A jednak z czasem można polubić. - Ze smakiem pociągnął następny łyk trunku.
- Z pewnością nie ja. - Gardło ją paliło, wciąż czuła ogień w żołądku.
- Cieszy mnie, że to mówisz - uśmiechnął się Dominic. - Dla mężczyzny nie ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]