[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Czeka ją prawie miesiąc nieustającego bólu przed śmiercią. - Zerknął zamyślony na domek na
drzewie. - Jeżeli chcesz, mogę tam wrócić i trochę ją rozśmieszyć, zanim wyruszymy.
Podniosłem laskę, jakbym zamierzał się nią, żeby go uderzyć.
- Ty głupcze! Gnijące zwłoki są śmieszniejsze od ciebie!
Bambulo zmarszczył czoło i wszystkie podbródki.
- Jeszcze zobaczysz. Kiedyś kogoś rozśmieszę.
Opuściłem laskę i powiedziałem z pogardą:
- Już czuję smak własnych trzewików.
Potężny pień Arbassy zatrzeszczał i przejście się zamknęło. Mój wzrok wędrował
wzdłuż pnia, coraz wyżej, aż ten zniknął w plątaninie gałęzi nad naszymi głowami. Przez chwilę
wpatrywałem się w konary splecione jak nici żywego gobelinu. Liście połyskiwały w słońcu; spod
każdej gałęzi wyrastał, niczym futro, mech.
- Czy twoim zdaniem - zapytałem Rhię - pewnego dnia Arbassa mogłaby otworzyć przede mną
przejście do swojego wnętrza nieproszona o to? Może nawet chętnie?
Kiedy to powiedziałem, całe drzewo zadrżało, a na nas znów spadł deszcz liści i kawałków kory.
Rhia zmarszczyła brwi.
- Arbassa martwi siÄ™ o mnie, to wszystko.
Spojrzałem w jej szaroniebieskie oczy.
- Nie musisz iść ze mną.
- Wiem. - Wydęła w zamyśleniu wargi. - Czy jednak jesteś pewien co do grobu Tuathy?
Bambula zatkało i załamał ręce.
- Grób wielkiego czarodzieja? Nikt tam nie chodzi. W każdym razie nikt, kto chce przeżyć. To
nawiedzone, straszne miejsce. Prawda jak sto pięćdziesiąt.
- Tam właśnie pójdziemy - uciąłem.
- Ale ja cię nie mogę zaprowadzić - ostrzegła Rhia. - Nawet nie wiem, gdzie to jest.
- Ja wiem. Byłem tam już kiedyś, może nawet dwa razy, choć muszę pójść raz jeszcze, żeby się
upewnić. - Potarłem wierzchołek laski, a w powietrzu rozszedł się zapach cykuty. -
Jeżeli doprowadzisz nas do wielkiego bagna pod Mglistymi Wzgórzami, stamtąd odnajdę drogę.
Rhia zatrzęsła lokami z powątpiewaniem.
- Stracimy w ten sposób cenny czas.
Bambulo pokręcił swoją dzwoniącą głową.
- I nie tylko czas.
- Trudno. - Uderzyłem laską w trawę. - W drogę.
Rhia rzuciła tęskne spojrzenie na konary Arbassy, potem odwróciła się, ruszyła szybkim krokiem po
bujnej łące i zniknęła w przerwie między drzewami. Podążyłem za nią.
Bambulo szedł na końcu, mamrocząc coś pod nosem o nawiedzonych grobach i mściwych
czarodziejach.
Przez jakiś czas szliśmy po krętym szlaku naznaczonym śladami lisów, niedzwiedzi i wilków, jak
również innych zwierząt, których nie umiałem rozpoznać. Potem szlak się skończył i przedzieraliśmy
się przez szeroką połać przewróconych podczas gwałtownej burzy drzew. Kiedy z posiniaczonymi i
zakrwawionymi goleniami trafiliśmy w końcu do zagajników sosen i cedrów, Rhia wyprowadziła nas
na wyżynę. Tam odstępy między iglastymi drzewami powiększyły się i do poszycia docierało więcej
światła. To wpłynęło korzystnie na czułość mojego magicznego wzroku, więc przynajmniej nie
wpadałem już na każdy korzeń i nie kłuła mnie każda gałąz.
Mimo to z trudem nadążałem za Rhią. Tak jak ja zdawała sobie sprawę, że czas nas goni. I być może
liczyła na to, że w lesie uda nam się zgubić Bambula. Ale dzięki swoim długim tyczkowatym nogom
błazen dotrzymywał nam kroku i ciągle pobrzękiwał.
Tymczasem Rhia skakała z gracją jelenia, od czasu do czasu wbiegając na strome wzgórze.
Kiedy na nią patrzyłem, przypomniałem sobie grecką historię o Atalancie, dziewczynce, która umiała
niewiarygodnie szybko biegać. Jednak choć uśmiechnąłem się na tę myśl, popsuło mi humor
wspomnienie losu kobiety, dzięki której poznałem tę opowieść.
Wytężałem siły, żeby nadążyć. Pot szczypał mnie w niewidzące oczy. Kiedy słońce znalazło się
wysoko nad nami, gleba zrobiła się bardziej wilgotna. Każde drzewo było po bokach obrośnięte
mchem, z ziemi sączyły się strumyki, a do butów lepiło się błoto. Coraz częściej pojawiały się
ciemne kałuże zastałej wody. Nie rozpoznałem widoku tego terenu, lecz jego zapach. Zatęchły, zgniły
i niepokojący, wbił mi się w pamięć jak szpony w ciało.
- To tutaj - oznajmiłem, skręcając na wschód.
Rhia odwróciła się, żeby podążyć za mną, po czym przeszła przez błoto lekkim krokiem w
odróżnieniu od Bambula, który ślizgał się i taplał tuż za nią. Poprowadziłem ich na ocienioną polanę
wśród cedrów. Odgłosy lasu ucichły, ustępując miejsca niepokojącej ciszy. Nie przerywał jej nawet
najlżejszy trzepot skrzydeł chrabąszcza.
Zatrzymałem się na skraju polany. Obejrzałem się przez ramię i powiedziałem, żeby się nie ruszali.
Rhia chciała coś powiedzieć, ale podniosłem dłoń, by ją uciszyć. Powoli i ostrożnie sam wyruszyłem
naprzód.
Niespodziewany podmuch wiatru poruszył gałęziami cedrów. Zamiast jak zwykle zatrzeszczeć,
dziwnie zadrżały, jakby nuciły posępną pieśń żałobną. Pieśń o stracie i tęsknocie. Pieśń o śmierci.
Na polanie zrobiło się tak ciemno, że z trudem widziałem kontury swoich butów na pokrytej igłami
ziemi. Dokoła mnie wzmagało się zawodzenie gałęzi. W
końcu wszedłem na małą polanę otoczoną kręgiem prastarych cedrów, które rosły przy grobie Tuathy.
Powoli, bardzo powoli na polanie przejaśniało się. Jednak nie było to słońce. Zwieciły wiekowe
cedry, których kołyszące się gałęzie zaczęły niepokojąco lśnić na niebiesko. Kiedy konary falowały
na wietrze jak brody starców, zastanawiałem się, czy w drzewach mieszkają duchy uczniów Tuathy,
skazanych na czuwanie nad jego grobem, pogrążonych w wiecznej żałobie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]