[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Było kapitalnie, a ja nie chciałem im psuć zabawy. -Abraham uśmiechnął się upiornie. -
Naprawdę kupa śmiechu z tego wyszła. A potem obudziłem się pewnego ranka i byłem
na liście. Byłem szesnasty z bębna. Tak więc wyszło na to, że to major złapał mnie za
jaja.
Aamiący się okrzyk przebiegł wśród zawodników. Garra-ty podniósł głowę. Wielka
oświetlona tablica głosiła: AUGUSTA 10.
- Można umrzeć ze śmiechu, co? - powiedział Collie. Abraham przyglądał się Parkerowi
przez długi czas.
- Ojca Założyciela to wcale nie bawi - rzekł głucho.
133
Rozdział czternasty
I pamiętajcie, jeśli zrobicie gest rękami lub w jakiś inny sposób dacie znak, lub wymknie
Się warn choć słówko, pożegnacie się z szansą na dziesięć tysięcy dolarów. Tylko
podajcie listÄ™.
Powodzenia.
Dick Clark
The Ten Thousand Dollars Piramid
Wszyscy zgodzili się, że ich nerwy straciły zdolność reagowania. Ale to nieprawda,
myślał ze znużeniem Garraty. Jak zszarpane struny gitary, która trafiła w ręce nieczułego
szarpidruta, ich nerwy reagowały fałszywie, niezbornie, chaotycznie. Auguste zostawili w
tyle. Szli w huczącej ciemności.
Augusta nie przypominała Oldtown. Oldtown to udawany, wsiowy Nowy Jork. Augusta to
miasto jak się patrzy, raz w roku pełne szalonych hulaków, jedno tańcujące śródmieście z
milionem moczymordów, wariatów i kompletnych maniaków.
Słyszeli Auguste i widzieli Auguste na długo przedtem, zanim do Augusty dotarli.
Garraty'emu wciąż narzucało się skojarzenie z falami bijącymi o odległy brzeg. Usłyszeli
tłum osiem kilometrów wcześniej. Niebo rozjaśniło się pastelowym blaskiem,
przerażającym i apokaliptycznym, przypominającym Garraty'emu zdjęcia z podręczników
historii -niemieckie naloty na wschodnie wybrzeże Ameryki w ostatnich dniach drugiej
wojny światowej.
Spoglądali po sobie niespokojnie i zbijali się w ciasne grupki, jak mali chłopcy podczas
burzy lub stado krów podczas zadymki. W tym rosnącym wyciu tłumu była czerwień
surowego mięsa. Był paraliżujący głód. Garraty miał nieodpartą, przerażającą wizję
tłumu, wielkiego boga, który wyłazi z basenu Augusty na szkarłatnych pajęczych
odnóżach i pożera ich żywcem.
Samo miasto zostało połknięte, zaduszone i pogrzebane. Nie było Augusty, nie było już
tłustych pań, ślicznych dziewcząt, nadętych mężczyzn, posikanych dzieci machających
wielkimi kłębami cukrowej waty. Nie było żadnych przedsiębiorczych Włochów
rzucających ósemkami arbuza. Tylko tłum; stwór bez ciała, bez głowy. Tłum był głosem i
okiem. Był zarówno Bogiem, jak i Mamoną. Garraty to czuł. Wiedział, że inni też to czują.
Mieli wrażenie, że maszerują pod linią wysokiego napięcia. Mrowienie rozchodzi się po
całym ciele, włosy stają dęba, język dygoce zesztywniały w ustach, gałki oczne trzeszczą
i sypią iskry, kiedy przewracają się w wilgotnych oczodołach. Tłum trzeba zadowolić.
Tłum trzeba czcić i trzeba się go lękać. W końcu - trzeba złożyć mu ofiarę.
Brnęli po kolana w konfetti. Gubili się nawzajem i odnajdywali w płachtach kurzawy
czasopism porwanych na paski. Garraty złapał na oślep jakiś papier i niespodziewanie
zobaczył przed sobą reklamę podręcznika kulturystyki Char-lesa Atlasa. Złapał inny
kawałek i znalazł się twarzą w twarz z Johnem Travolta.
134
W chwili szczytowego podniecenia dwa potężne szperacze rozcięły powietrze snopami
światła i niczym halucynacja objawił się major, salutujący w dżipie, sztywny jak kołek w
płocie, niewiarygodnie, fantastycznie obojętny na rozszalały tłum kłębiący się wszędzie
wokół.
Zawodnicy mieli nerwy tak stargane, że reagowały całkowicie fałszywą melodią.
Wszystkich trzydziestu siedmiu, którzy przeżyli, wiwatowało ochrypłymi i absolutnie
niesłyszalnymi głosami. Tłum nie mógł wiedzieć, że wiwatują, ale jakoś wiedział, że krąg
między uwielbieniem śmierci a pragnieniem śmierci zamknął się na kolejny rok, i tłum
zwariował kompletnie, miotał się w konwulsjach. Garraty miał ostrą kolkę w lewym boku,
a mimo to nie potrafił się powstrzymać od wiwatów, chociaż rozumiał, jak wiele ryzykuje.
Uratował ich Milligan o rozlatanych oczach. Padł na kolana, zacisnąwszy kurczowo
powieki i przyciskając dłonie do skroni, jakby chciał przytrzymać wyrywający się z
czaszki mózg. Zarył nosem w drogę, zdzierając go sobie, co przypominało rysowanie
miękką kredą po twardej tablicy (Niesamowite, pomyślał Garraty. Ten chłopak wyciera
sobie nos o drogę), po czym został miłosiernie rozwalony. Wtedy zawodnicy przestali
wiwatować. Garraty nielicho wystraszył się kolką, który ustępowała bardzo opornie.
Obiecał sobie, że koniec z wariactwem.
- Zbliżamy się do twojej dziewczyny? - spytał Parker z zazdrością. Nie zmiękł, ale
złagodniał. Teraz Garraty nawet go lubił.
- Jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Może dziewięćdziesiąt. Plus minus.
- Fartowny z ciebie skurwiel. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl
  •