[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dobrej roboty. I wtedy przestał odwiedzać matkę.
- A gdzie jest pańska siostra - zapytałem go.
- Nie wiem.
- Niezły samochodzik, nie? Wcale nie słychać pracy silnika.
Larry śmiał się. Lubił rozmowy o dobrych samochodach.
Trzy osoby odprowadzały Betty: syn, kochanek i mocno upośledzona na umyśle
siostra właścicielki hotelu, Marcia. Marcia uporczywie milczała. Nigdy nie słyszałem, żeby
powiedziała choć jedno słowo. Na ustach ciągle ten sam kretyński uśmieszek. Na głowie
kępka suchych, żółtych włosów i kapelusz, zawsze krzywo spadający jej na czoło.
Reprezentowała właścicielkę hotelu, pracodawcę Betty. Francuzka musiała pilnować
interesów. Ja oczywiście, na niezłym kacu. Musiałem napić się kawy. Uroczystość jeszcze się
nie zaczęła, ale za to pojawiły się pierwsze kłopoty. Larry odbył pokazową pyskówkę z
katolickim księdzem. Pojawiły się wątpliwości, czy Betty rzeczywiście była prawdziwą
katoliczką. Ksiądz zagroził odmową wykonania ostatniej posługi. Po długich, głośnych,
kupieckich zmaganiach zawarto kompromis. Ksiądz zaproponował skróconą wersję obrządku.
Lepsza skrócona niż żadna. Nawet z kwiatami mieliśmy niezły burdel. Zamówiłem krzyż, z
różnych rodzajów róż. Kwiaciarka pracowała nad zamówieniem całe popołudnie.
Ekspedientka znała Betty bardzo dobrze. Przed paru laty, jak mieszkałem z Betty i z psem w
tej okolicy, obie panie spotykały się często i obalały po niejednej butelczynie. To była Delsie.
Zawsze miałem na nią ochotę, ale jakoś nic z tego nie wyszło.
Delsie zadzwoniła do mnie:
- Hank, w co oni pogrywajÄ…?
- A kto ma w co grać?
- Te typy z kostnicy!
- Co jest z nimi?
- Chłopcy chcieli zawiezć zamówiony przez ciebie wieniec, ale nie wpuszczono ich do
środka. Powiedziano im, że kostnica pracuje tylko do osiemnastej. Ty wiesz, jaki to cholerny
kawał drogi trzeba tam jechać, nie?
- I co dalej, Delsie?
- Pozwolono oprzeć wieniec na drzwiach wjazdowych, od środka. Zakazali wnosić
kwiaty do lodówki. Czy im wszystkim już poodbijało, czy dopiero zaczyna im odbijać, tym
zmrożonym kutasom, co?
- Nie mam pojęcia, co się wyrabia w świecie cmentarnych hien.
- Nie mogę przyjść na pogrzeb. U ciebie wszystko w porządku?
- Przyjdz! Przyjdz! Pociesz mnie trochÄ™.
- Musiałabym targać ze sobą Paula.
Paul był mężem Delsie.
- To zapomnijmy o tym!
A teraz jechaliśmy samochodem na cmentarz, gdzie miała się odbyć skrócona
ceremonia pogrzebowa Betty. Larry spojrzał na mnie.
- Sprawę pomnika załatwimy pózniej. Teraz jestem zupełnie goły.
- Dobra, dobra - odpowiedziałem.
Larry zapłacił za kawę. Wyszliśmy z baru i wsiedliśmy do mercedesa.
- O rany, chwileczkę - zawołałem.
- Co jest - spytał Larry.
- Chyba czegoś zapomnieliśmy.
Wróciłem do baru.
- Marcia!!!
Siedziała dalej przy stole, wpatrzona w puste filiżanki.
- Marcia, jedziemy!!!
Wstała i uśmiechając się, poczłapała za mną.
Ksiądz coś czytał. Nie słuchałem tego wcale. Patrzyłem na trumnę. To coś, co teraz
było w środku, było, jest jeszcze, dobrze mi znaną kobietą. %7łar, słońce, oślepione muchy
właziły wszędzie, szukając schronienia przed bezlitosnymi promieniami. W połowie
skróconej wersji ceremonii pogrzebowej pojawiły się dwa typy w roboczych ubraniach,
niosąc zamówiony przeze mnie wieniec w kształcie krzyża. Róże zwiędły zupełnie,
dogorywały w piekielnym skwarze. Ci dwaj lordowie delikatnie ułożyli wieniec przy
sąsiednim drzewie, opierając go o pień. Przy końcu ceremonii krzyż z róż złamał się w pół, a
martwe kwiaty rozsypały się dokoła. Na napis na szarfie nikt już nie mógł zwrócić uwagi. A
potem był koniec. Zbliżyłem się do księdza i podałem mu rękę: Dziękuję . On uśmiechnął
się. Teraz już na dwóch twarzach dostrzegłem podobne uśmiechy: Marcii i księdza.
W drodze powrotnej Larry powiedział:
- Napiszę do pana w sprawie pomnika. Wkrótce.
To wkrótce trwa do dzisiaj.
11
Szybko wpadłem do mieszkania, przechyliłem butelkę whisky, duży łyk z wodą,
jeszcze większy bez wody, z górnej szuflady zgarnąłem trochę forsy, i jeszcze szybciej
zbiegłem na dół, do samochodu, a po chwili byłem już na wyścigach konnych. Właśnie
zaczynały się pierwsze biegi, nie obstawiałem ich, bo nie miałem zielonego pojęcia ani o star-
tujących koniach, ani o dżokejach. W barze dostrzegłem tę jasno - kakaową Murzynkę w
starym, nieprzemakalnym płaszczu. Rzeczywiście, ubierać to ona się nie umiała. Ale uległem
własnemu dobremu nastrojowi i wyszeptałem jej imię, kiedy przechodziła niedaleko mnie.
- Vi, baby!
Zatrzymała się i podeszła do mnie.
- Co, i gdzie, i jak, i jak ci leci, Hank!
Znałem ją z pracy na poczcie, Pracowała w innym urzędzie pocztowym, przy
wodociągach miejskich, była, a może tak mi się tylko wtedy wydawało, milsza, sym-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]