[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ruch uliczny był niewielki, dlatego postanowiłem dać im trochę czasu. Od-
czekałem na jednych światłach i w lusterku wstecznym ujrzałem, jak taksówka
zawija przy 138, by zawrócić wzdłuż 7 w moją stronę. Przepuściłem ich, a gdy
minęli sklep nocny, w którym się niedawno zaopatrywałem, włączyłem światła
i ruszyłem za nimi. Jechałem za taryfą aż do 152, gdzie skręciła w lewo. W poło-
wie ulicy zatrzymała się przy jednym z Harlem River Houses. Dojechałem do Me-
comb s Place, skręciłem na północ i wróciłem na 7, zatrzymując auto przy końcu
dzielnicy czynszówek. Niedaleko, bo na samym rogu, ujrzałem taryfę oczekującą
z otwartymi drzwiczkami i zgaszonym  kogutem . Na tylnym siedzeniu nie by-
ło nikogo. Toots pobiegł właśnie na górę, aby pozbyć się kurzej łapki. Zgasiłem
światła i stanąłem tak, bym mógł obserwować taksówkę. Toots wrócił w kilka
minut pózniej. Miał ze sobą płócienną torbę w czerwoną kratę.
Taryfa skręciła przy Mecomb s Place w lewo, po czym wzdłuż 8 Alei poje-
chała do śródmieścia. Trzymałem się trzy przecznice za nią i przez całą drogę, aż
do Frederick Douglas Circle, nie spuszczałem jej z oka. Dopiero tam taksówka
skręciła w 110, na wschód, i wzdłuż północnej ściany Central Parku dotarła do
rozgałęzienia Alei St. Nicholas i Lenox. Przejeżdżając obok, ujrzałem, jak Toots
z portfelem w dłoni czeka na wydanie reszty.
Skręciłem ostro w lewo i zaparkowałem za rogiem St. Nicholas, a gdy pędem
wróciłem na 110, ujrzałem odjeżdżającą taksówkę i oddalającą się sylwetkę To-
otsa Sweeta  cień rozpływający się w mrocznym świecie pogrążonego w ciem-
nościach i ciszy parku.
Rozdział szesnasty
Szedł ścieżką biegnącą równolegle do zachodniego obrzeża Harlem Meer,
przechodząc przez płachty światła rzucanego przez uliczne latarnie, jak Jimmy
Durante mówiący dobranoc pani Kalabash. Trzymałem się w cieniu, ale Toots
i tak ani razu nie obejrzał się za siebie. Przeszedł wzdłuż granicy Meer i pod łu-
kowatym sklepieniem mostu Huddlestone. Górą, po East Drive przemknęła jakaś
pojedyncza taksówka.
Za Drive znajdował się Loch, najodleglejszy zakątek Central Parku. Kręta
ścieżka wiodła w głąb parowu porośniętego drzewami i krzewami, na dodatek
kompletnie odciętego od miasta. Było tu bardzo ciemno i cicho. Przez chwi-
lę wydawało mi się, że zgubiłem Tootsa. A potem usłyszałem bębny. Ujrzałem
przed sobą maleńkie migoczące światełka, wyglądające jak robaczki świętojań-
skie. Przedzierałem się między drzewami, aż w końcu przycupnąłem za stano-
wiącym idealną kryjówkę wielkim głazem. Na ziemi migotały cztery świece usta-
wione na talerzykach. W ich słabym świetle naliczyłem piętnaście osób stojących
w pobliżu. Było wśród nich trzech mężczyzn grających na bębenkach różnej wiel-
kości. Największy z instrumentów przypominał kongę. Grał na nim, gołą ręką
i małym drewnianym młoteczkiem, szczupły szpakowaty mężczyzna.
Dziewczyna w białej sukni i turbanie nakreśliła na ziemi, pomiędzy świecami,
skomplikowane symbole. Używała w tym celu mąki, jak twórcy indiańscy z ple-
mienia Hopi piasku, usypując pełne zawijasów kształty i postacie wokół okrągłej
jamy, wykopanej w ziemi. Odwróciła się i w blasku świec ujrzałem jej twarz. To
była Epiphany Proudfoot.
Pozostali kiwali się z boku na bok, śpiewając i klaszcząc w rytm bębnów. Kil-
ku mężczyzn grzechotało grzechotkami z tykw, a jedna z kobiet zaczęła wybijać
iście diabelskie staccato metalowymi kołatkami.
Patrzyłem na Tootsa Sweeta, wymachującego marakasami jak Xavier Cugat
na czele grającego ognistą rumbę zespołu. U jego stóp leżała pusta i oklapnięta
płócienna, kraciasta torba.
Epiphany, mimo chłodu, miała bose nogi; tańczyła w rytm pulsującej życiem
muzyki i usypywała na ziemi białe, mączne wzory. Kiedy skończyła, odskoczyła,
62
unosząc upiorne białe dłonie nad głową, jak wodzirej wieszczący zgubę. Wkrótce
cały tłum zgromadzonych jął pląsać w tym samym co ona rytmie.
Cienie majaczyły groteskowo w niestałym, migotliwym blasku świec. Demo-
niczne, przywodzące na myśl bicie serca, rytmy bębnów zdawały się wywierać
hipnotyczny wpływ na tańczących. Mężczyzni i kobiety ocierali się o siebie, ję-
cząc, ich biodra wyrywały się naprzód w ekstatycznym naśladownictwie gwał-
townej kopulacji. Białka oczu błyszczały w spoconych twarzach jak opale. Po-
stanowiłem przyjrzeć się im uważniej. Zacząłem powoli przesuwać się między
drzewami w kierunku tańczących. Ktoś zadął na fujarce. Ostre, przenikliwe to-
ny przecięły noc, słyszalne wyraznie nawet wśród pełnego dysonansów brzęku
żelaznych kołatek i czyneli. Bębny warkotały i grzmiały, rytm stał się gorączko-
wy, deliryczny, hipnotyzujący. Jakaś kobieta upadła na ziemię i zaczęła wić się
po niej jak wąż; język wysuwał się z jej ust z typową dla gadów gwałtownością.
Biała sukienka Epiphany przylepiała się do jej spoconego, młodego ciała. Dziew-
czyna sięgnęła do wiklinowego koszyka, by wyjąć z niego koguta ze związanymi
łapami. Ptak dumnie podniósł głowę , jego grzebień w blasku świec błyszczał
krwawą czerwienią. Epiphany zaczęła w tańcu ocierać się piersiami o białe pióra
ptaka. Prześlizgując się wśród zebranych, obdarzała każdego, którego mijała, tą
samą pieszczotą. Pianie koguta uciszyło bębny. Pełnym gracji ruchem Epiphany
nachyliła się nad okrągłą jamą i zręcznym cięciem brzytwy poderżnęła kogutowi
tętnicę szyjną. Zuchwałe pianie zmieniło się w bulgoczący skrzek. Ptak, umiera-
jąc, zatrzepotał zaciekle skrzydłami. Tańczący jęczeli przeciągle.
Epiphany włożyła tracącego krew koguta obok jamy, gdzie szarpał się i mio-
tał, kurczowo podrygując związanymi łapami, aż w końcu jego skrzydła rozpo-
starły się po raz ostatni i powoli złożyły. Tańczący jeden po drugim podchodzili
miękkim krokiem do jamy i wrzucali do środka podarki. Były to drobne monety,
garście suchej kukurydzy, jakieś ciastka, słodycze i owoce. Jedna z kobiet wylała
na martwego koguta butelkę coca  coli. Następnie Epiphany podniosła zwiot-
czałego już ptaka i powiesiła go głową na dół na gałęzi pobliskiego drzewa. Od tej
chwili zebrani podzielili się na małe grupki. Jedni stali przed powieszonym pta-
kiem, szepcząc coś zawzięcie, z pochylonymi głowami i złożonymi dłońmi. Inni
pozbierali swoje instrumenty i zniknęli w ciemności, pożegnawszy się uprzednio
z tymi, którzy pozostali nad krwawą jamą. Podawali sobie nad kręgiem najpierw
prawą rękę, a potem lewą, i już ich nie było. Toots, Epiphany i dwoje czy tro-
je innych ruszyło ścieżką w stronę Harlem Meer. %7ładne z nich słowem się nie
odezwało.
Zledziłem ich, ukryty w ciemnościach, trzymając się z dala od ścieżki i prze-
ślizgując się od drzewa do drzewa. Przy Meer ich drogi rozdzieliły się. Toots [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl
  •