[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jancia przypełzła raczej, niż przyszła ku miejscu, na którym spoczęła mil-
cząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudymi, zziębniętymi ramionami
otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą
główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem, nisko, na szerokiej prze-
strzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych
gwarów posyłając w to miejsce, w którym opuszczone, zda się, przez Boga i
ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha  kobieta i
dzieciÄ™.
Marta leżała na twardej pościeli w nieruchomości kamiennej, bez żadnej
myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia, jak śmiertelne zmordowanie.
Praca, umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynagradzana, jest najdziel-
niejszym, jedynie może dzielnym, higienicznym środkiem przeciw chorobom
ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dna nie wyczerpuje sił fizycznych i mo-
ralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i roz-
paczne nieznajdowanie.
Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jed-
na, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszka-
nia przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej, kobiecie owej ze zwiędłym czołem i
rozwianymi włosami powiedzieć:  Wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem czło-
wiekiem, jestem rzeczą! Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia,
wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożeb-
niały. Nie myślała też o niej, tak jak nie myślała w tej chwili o niczym. Nagle
usłyszała jakby przez sen, chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten
wstrząsnął ją dreszczem i w jednym oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nie-
ruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana:
 Czy to ty kaszlałaś, Janciu?
 Ja, mamo!
Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka  cichy i chrapliwy.
Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła
czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko
uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
 O mój Boże!  jęknęła kobieta  tylko nie to! Wszystko już, wszystko, tyl-
ko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraznie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła
małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ra-
mionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały
160
czerwone piętna gorączki, rozszerzone zrenice patrzały z głęboką, choć niemą
skargą. Zakaszlała po raz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na
ramiÄ™ matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej
chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej, a jednak
nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie potykała się o strome
stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Można by rzec, że
miała skrzydła u ramion, i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w
istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatnim futrze.
Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na ziemi posłania. Dziecię z
rumianą od gorączki twarzą rzucało się na nim nieprzerywanym kaszlem i
niewyraznymi skargami.
Lekarz obejrzał się, za krzesłem zapewne. Nie ujrzawszy go, przyklęknął na
ziemi. Kobieta stała u nóg posłania, niema i nieruchoma, z ponurym ogniem
w oczach.
 Jak tu zimno!  rzekł powstając mężczyzna. Kobieta nic nie odpowie-
działa.
 Na czymże pisać będę?
Na oknie stała flaszka z atramentem, leżały pióra i arkusz papieru.
Lekarz, zgięty na wpół, zapisał receptę.
 Dziecko ma zapalenie kanału oddechowego, inaczej bronchit. Ogrzej pani
izbÄ™ i lekarstwo dawaj pilnie.
Powiedział jeszcze słów kilka i podjął z ziemi kapelusz.
Kobieta sięgnęła do kieszeni i w milczeniu podała mu rękę z pieniądzem w
dłoni. Lekarz raz jeszcze szybkie spojrzenie rzucił dokoła i nie wyciągnął swej
ręki.
 Nie trzeba  rzekł już przy progu  nie trzeba! Dziecko słabe jest i wy-
niszczone. Choroba będzie długa i lekarstwa zapewne liczne. Jutro przyjdę.
Odszedł. Wdowa upadła na kolana przed niskim posłaniem, przylgnęła
piersią do piersi dziecięcej.
 O moje dziecko! jedyne dziecko moje!  szeptała  przebacz twej matce,
przebacz! Nie potrafiłam ogrzać cię i wyżywić, dałam cię na pastwę zimnu i
głodowi! Jesteś słaba, wyniszczona... jesteś chora... o dziecko moje...
Zsunęła się bezwiednie z pościeli, czołem uderzyła o ziemię, ręce zatopiła
we włosach.
 O, jakam ja nikczemna, niegodziwa, występna!
W godzinę potem przyniesione już z miasta lekarstwo stało obok chorego
dziecka, równo ze świtem i otworzeniem się sklepików z wiktuałami obfity
ogień palił się na kominie i napełniał izbę orzezwiającym ciepłem.
Sprawdziły się słowa lekarza. Choroba Janci trwała długo. Lekarz, powta-
rzający odwiedziny swe co dzień, przyszedł już po raz dziesiąty. Dziecko po-
grążone było jeszcze w silnej gorączce; mozolny i chrapliwy oddech jego, po-
dobny do zgrzytu piły, rozlegał się po podłodze.
Marta stała znowu niema i nieruchoma u nóg posłania. Lekarz zwrócił się
do niej:
 Nie trać pani nadziei  rzekł łagodnie  dziecko może wyzdrowieć, ale te-
raz, szczególniej dziś, jutro, trzeba mu starań wyjątkowo pilnych. Dziś jest tu
161 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl
  •