[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stryj nie mógł pojąć, jak towarzystwo nie odepchnęło od siebie człowieka, co się
skalał lancetem[106], co przyznawał się do rymarstwa publicznie, pomimo danego
przyrzeczenia hrabiemu, gdyż Misia pierwsza wydała tajemnicę, a potem już nie
było co ukrywać; jak mogli u niego bywać, żyć z nim ludzie d o b r e g o r o d
u. Przecież, z niewymownym zmartwieniem hrabiego, wszyscy bywali w Skale i
Alfreda przyjmowano wszędzie najuprzejmiej.
Pół roku upłynęło bez żadnej zmiany; Michalina zawsze była u ciotki. Hrabia
coraz częściej szukał za domem towarzystwa, którego na próżno u siebie wyglądał.
Alfred urządziwszy sobie, jak powiadał, życie, nie zmieniał go. Co uspokoiło
trochę naszego pana, to, że między bratańcem a córką nie dostrzeżono - o co się
pilnie dowiadywał - żadnego wzrostu poufałości ani ściślejszych stosunków.
VII
Chłodny wiatr jesienny z deszczem kroplistym szaleje po obnażonych, żółtych i
czerniejących polach; chwyta dymy z wiejskich polatujące kominów i rozbija w
powietrzu. Ostatki liścia sypią się z drzew ponachylanych do ziemi, chmury
szare, poszarpane, postrzępione suną się od północy na południe. Na dworze
ciemnieje. Pustką stoi droga przechodząca wieś hrabiego, żywej na niej nie ma
duszy, kilka psów wyje na progach domostw, z których komina nie podnosi się dym,
okna wybite i wrota obalone.
W końcu wsi dwóch ludzi zajęci robotą mimo spóznionej pory.
Na rozmokłej od deszczu ziemi leży z cienkiego dębczaka wyrobiony krzyż niski,
zaledwie z gruba wyciosany. Obok wykopana jama i odrzucona ziemia.
60
- Chmurzy siÄ™ i ciemni - szepnÄ…Å‚ Fedko wzdychajÄ…c - nie damy dzisiaj rady,
odłóżmy do jutra.
- Oj, nie, bracie, kiedy robić to dziś, kiedy to Panu Bogu miło, stawmyż co
prędzej, niechaj nas poratuje!
Fedko spojrzał w niebo i westchnął.
- Czas bo dobrze, żeby nas Bóg poratował;
- A dobrodziej mówi, że we wszystkich wsiach, gdzie krzyża postawili, pomogło!
- No, znieśmy!
I pochwycili przygotowane drzewo zapuszczajÄ…c je powoli w jamÄ™.
- Niechże będzie Bogu na chwałę, a nam na ratunek! To mówiąc poczęli obsypywać
krzyż i ubijać ziemię.
- Wiele dusz[107] dziś umarło? - spytał Janko.
- Nie wiem, wczoraj dziesięciu wynieśli na mogiłki, dziś powiadają więcej.
- Co dzień więcej.
- I we dworze już poczęli mrzeć.
- Nasz pan miał wyjeżdżać de miasta. Jakby w mieście skryć się było można przed
mocą bożą!
- Wyjechałże?
- Podobno nie jeszcze. Ale ludziom zakazano chodzić na wieś a nawet do oficyn,
gdzie żona komisarska umarła.
Skończywszy obsypywać krzyż i pomodliwszy się, poszli powoli wsią ku chacie.
Fedko zadumany, Janko we łzach.
- Nie ma po co do chaty - rzekł zbliżając się - stara na mogiłach, twoja z
dzieckiem także. Zoja lada godzina pójdzie za nimi, a i nas toż samo czeka.
Darmośmy zaorali i zasiali, Kto inny zbierać będzie.
- Minęli jedną i drugą chatę całkiem pustą i weszli na swoje podwórko. Oba
rzucili oczyma smutnymi dokoła. W chacie cisza i jęk tylko stłumiony dobywał się
z świetlicy.
- Jeszcze żyje! - rzekł Janko.
- Wody! wody! - dał się słyszeć głos z izby.
- Chodzmy! - żywo zawołał Fedko - lżej będzie umierać przy nas, nie samej,
opuszczonej.
To mówiąc weszli na próg. W pośrodku na wilgotnym toku i cienkim sienniku leżała
skurczona, okryta dziurawą siermiężką Zoja. Trudno było ją poznać, tak
straszliwie twarz rumianą i życia polną wykrzywiła, spoczwarzyła słabość. Zgasłe
oczy świeciły jeszcze w sinych i opadłych policzkach; ściśnięte konwulsyjnie
ręce trzymały siermiężkę pod szyją, usta otwarte zdawały się szukać powietrza,
wzrok obłąkany chodził kołem po izbie. Niekiedy z cicha, odzywała się:
- Wody! wody! zimno!
To znowu:
61
- Pali mnie!
I znowu:
- Zimno! Matuniu, okryj! A! zanieście gdzie mnie w ciepło! Nie ma nikogo...
wszyscy umarli... Jezu Chrystusie, zmiłuj się nade mną!
Bracia stanęli i popatrzali na nią płacząc.
- Gdyby jej co ciepłego! - rzekł Janko. - Mówią ludzie, że to pomaga.
- A skÄ…d ognia?
- Będę miał siłę rozkrzesać i rozpalić!
- Ale z czego? Drew nie ma.
- Prawda, ale płoty są.
I wyszedł, a wkrótce zatrzeszczał częstokół przed chatą i Janko powrócił z
oberemkiem[108] na ramionach. Wniósłszy je jednak, usiadł, zrobiło mu się słabo,
oczy zaszły mgłą, zatrząsł się.
- Wiesz, Fedko - rzekł - mnie coś zle.
- I tobie?
- O! zimno! - odparł Iwan - we środku zimno. Jakby wiatr chodził po mnie, i
palce pokostniały. Ale taki ognia rozpalę, bo Zoi trzeba czegoś ciepłego. Ona
dawno słaba; może pozdrowieje. Zwlókł się więc i na siłę dobył ognia, począł go
rozdmuchiwać, ale przemokły ad deszczu kawał płota nie zapalał się. Trzeba było
porąbać ławę suchą, aż od niej dopiero ogień się zajął i buchnął żółtym
płomieniem. Chora zwróciła oczy na ognisko i nie spuściła ich z niego. Janko
nastawił garnek wody, a Fedko usiadł przeciw siostry sparłszy się na ręku i
płakał.
Kilka głosów dały się słyszeć w ulicy; spojrzeli wąskim okienkiem. Para wołów
ciągnęła wóz, na nim kołysały się trzy razem postawione, z lichych desek zbite
trumny; stary dziad poganiał, dziecię nagie do połowy, bose, płaczące, czepiało
się kół i boleśnie łkało.
- To już reszta z tamtej chaty! - zawołał Fedko.
- Troje!
- Troje! Tylko Roman jeszcze żyw i woły pogania, a wnuczę bieży za nim.
Gdy to mówi Fedko, zastanowił się[109] wóz nagle i krzyk dał się słyszeć
przerażający, zaraz po nim płacz bolesny dziecka.
- A to co? - spytał Janko, który od ognia nie odstępował.
- Co? stary Roman w ulicy padł i leży, dziecko nad nim, a woły z trumnami
stanęły. Porzucimże tak starego Romana?
- A cóż zrobim z nim?
- Jest u nas miejsca aż nadto - rzekł Fedko - znieśmy go tu. Ja odwiozę umarłych
i pochowam.
62
Nic nie odpowiedział Janko, tylko wstrząsając się od zimna wstał i zbliżył się
do drzwi.
Wtem Zoja poczęła wołać:
- Nie porzucajcie mnie, nie opuszczajcie!
- Zaraz powrócim - rzekł Fedko.
Wyszli na ulicę: przed samymi wrotami chaty stary siwobrody Roman leżał
rozciągnięty na ziemi, siny i ledwie żyw; na jego piersi ostygłej wnuczę
ostatnie, objąwszy szyję rękami, wołając rzewnie dziada i płacząc leżało. Dwa
czarne woły z spuszczonymi głowy, rozparte stały nad nim. Kudłaty pies schodzony
wył pod wozem.
Sami, osłabieni chorobą, pracą i niedostatkiem, Fedko z Iwanem ledwie udzwignąć
potrafili starca i spoczywając, wnieśli go przecie do świetlicy, położyli na
pustym łóżku, okryli.
Fedko wziÄ…Å‚ rydla.
- Pilnujże chorych - rzekł - a ja pójdę grzebać umarłych. Dziecię siadło przy
łóżku bezprzytomnego starca i rozpadało się z płaczu. Janko grzał się przed
ogniem i wodę gotował.
- Wody! wody! - wołała Zoja.
- Wody! kożucha! - stękał starzec.
- Tatko ojcze! - płakało dziecko.
Wicher wył na podwórzu i deszcz przebijający zgniły dach ściekał po ścianach
chaty. Obraz to był straszliwy.
Ledwo sam trzymając się na nogach Janko napoił naprzód siostrę, potem starego,
pookrywał, dał dziecku ostatek chleba, bo więcej go upiec komu nie było,
rozniecił większy ogień i skuliwszy się w kącie chorobliwie drzemać począł. Siły
go powoli opuszczały, uchodziły, sen napadał i dreszcz.
Dzwon cerkiewny dawał się powoli słyszeć wśród wiatru, chwilami dzwięczał, to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]