[ Pobierz całość w formacie PDF ]
musielibyśmy zwinąć cały interes.
Zatoczył ręką szeroki krąg, wskazując w stronę pobliskiej ulicy Koszykowej.
Zatem, pomyślał kapitan, bezpiece wcale nie zależy na wskazaniu konkretnego
sprawcy, lecz na tropieniu układu, sieci powiązań. Jakżeby inaczej.
Głośno zaś odpowiedział:
- Nie takie otrzymałem rozkazy! Mój przełożony w śledztwie, generał Krochmalski,
oczekuje ode mnie nazwiska zabójcy Szczapy, jeśli rzeczywiście zginął z czyjejś ręki, a
nie popełnił samobójstwa. Nazwiska mordercy, rozumie pan, majorze?
Teraz Kowadło zrobił krok w stronę Wirskiego:
- Nie bądzcie głupi, kapitanie! Pracujcie dla nas, nie dla tego tam generała milicji.
Dajcie Krochmalskiemu to nazwisko, jeśli tak bardzo go potrzebuje. Nam zaś całą
resztę, która wypłynie w śledztwie. Całe to stołeczne gówienko, w którym obracał się
sekretarz: literatów, bikiniarzy, dygnitarzy i artystów. Wrogom naszego państwa,
którzy osaczyli Szczapę. Agentów obcych wywiadów, tych potrzebujemy!
Wszystko jasne.
Jeśli kapitan miałby jakieś wątpliwości co do właściwego charakteru i kierunku
śledztwa, to teraz musiałby je stracić. I stracił, w istocie. Ale Wirski był też
doświadczonym śledczym, niezłym graczem w manewrach z przestępcą. Trudno, żeby
o tym zapomniał; trudno, żeby wyrzekł się satysfakcji, jaką niesie wykrycie sprawcy.
Poza tym kapitan Wirski był posłuszny i lojalny wobec przełożonych; jeśli ci
oczekiwali odeń szybkiego ujęcia mordercy, to tak też musiało się stać.
O tym wszystkim major nie wiedział i wiedzieć nie mógł.
Po udzieleniu lekcji kapitanowi Kowadło rzucił niedopałek na dywan, zdusił
energicznie obcasem i jak to miał w zwyczaju, odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.
- Niech to wszyscy diabli! - zaklął kapitan. - I jak ja mam prowadzić śledztwo w tych
warunkach! Swoją drogą ciekawe, co major robił tu o północy? Przecież nie przyszedł
po to, by udzielać mi dobrych rad. Więc po co przyszedł?
Zacierać jakieś ślady?
Tworzyć nowe? Jeśli tak, to na pewno się tu jeszcze zjawi.
Miał teraz zajrzeć do dawnej służbówki za kuchnią, wypełnionej, jak pamiętał,
starymi książkami i gazetami. Może tam znajdzie się tom pierwszy Czarnej Pyjamy?
Brodząc wśród stert, skądinąd bezcennych, egzemplarzy Bluszczu , Tygodnika
Ilustrowanego , a także dziesiątek starych romansów i powieści kryminalnych, nie
znalazł poszukiwanej książki.
Wpadł mu za to do ręki egzemplarz anonimowej, bo sygnowanej jakimś dziwacznym
pseudonimem Tajemnicy pokoju numer 13.
Na dwukolorowej okładce przestępca, a może policyjny detektyw, skradał się z
bronią w ręku. Snop światła latarki trzymanej w drugiej ręce wydobywał z mroku
numer na hotelowych drzwiach feralnÄ… trzynastkÄ™.
Ten tytuł i okładka prześladowały Wirskiego od dobrych dwudziestu lat. Kupił
książkę przed wojną i ile razy zaczynał ją czytać, coś ważnego mu w tym
przeszkadzało: a to nagły telefon z komendy, a to nadejście kochanki. I tak zeszło mu
aż do wybuchu wojny.
Książkę szlag gdzieś, oczywiście, trafił a oto nadarzała się niespodziewana okazja!
48
Usprawiedliwiając się przed sobą, że Tajemnica pokoju numer 13 może, podobnie jak
Czarna pyjama, mieć niejakie znaczenie dla śledztwa, dokonał drugiej już tej nocy
rekwizycji.
Oddam, jeśli okaże się niepotrzebna, przysiągł sobie, uradowany z odkrycia. Jeszcze
dziÅ› zabiorÄ™ siÄ™ do lektury!
Niesprzyjający mu w tej sprawie los dał o sobie znać po raz kolejny.
Kiedy wrócił do domu, znalazł kartkę wsuniętą w szparę między swoimi drzwiami i
framugą. Słowa skreśliła Kika Dankowska, teraz jednak Nowak.
Pisała:
Szanowny i drogi nam kapitanie!
Złożyliśmy, przepraszamy, że niezapowiedzianą, wizytę w poważnej i pilnej sprawie, o której
już wspomniałam. W sprawie tej odezwiemy się ponownie.
Kartkę zostawiamy dzięki uprzejmości panny Mirosławy Rohozińskiej, która też zajęła się
nami serdecznie podczas oczekiwania na pana kapitana.
Proszę podziękować jej w naszym imieniu.
Kreśląc wyrazy należytego uszanowania,
Kika wraz z Tomaszem N.
Nie był zadowolony z faktu, że panna Rohozińska, choć tym razem nie z własnej
inicjatywy, uczestniczy w jego prywatnych sprawach.
Swoją drogą, musiało się wydarzyć coś nadzwyczaj ważnego, skoro Dankowscy
(teraz jednak Nowakowie) po raz wtóry zaryzykowali bezpośredni kontakt z
kapitanem.
Był zły na siebie, że nie wziął adresu, pod którym zatrzymali się w Warszawie.
Wszystko przez pośpiech i to cholerne śledztwo!
Minęła mu ochota na poznanie zdobyczy wyniesionych z alei Róż.
Kładąc się do łóżka, planował, jak odnalezć niezwykłą parę, uprzedzając jej
ponowną i zapewne równie bezskuteczną wizytę na Flory.
A może przyjdą jutro z samego rana i nie będę musiał ich szukać? - pomyślał,
zasypiajÄ…c.
Egzemplarz Tajemnicy pokoju numer 13 pozostał na nocnym stoliku, oczekując
stosowniejszej chwili.
49
Dzień trzeci - wtorek Wielkiego tygodnia.
Tego ranka opózniał wyjście, daremnie wyczekując dzwonka u drzwi i pojawienia
się Dankowskich. Co było robić?
Musiał zrezygnować z dalszego wyczekiwania i szybko jechać do komendy. Jak
zawsze, skręcił w prawo, udając się w stronę postoju na Klonowej.
Jednak mijając skwer przy Skolimowskiej, przystanął, aby obejrzeć postęp prac przy
budowie metra. Ale postępu nie było. Pod koniec minionego roku budowa
najwyrazniej utknęła. Na mieście szeptano o niekorzystnych warunkach geologicznych,
o kurzawach, ruchomych piaskach i podobnych przeszkodach.
W tym też duchu naświetlał problem Józef Sigalin.
Był bratem nieżyjącego już architekta, przed wojną dobrego znajomego Wirskiego.
Młodszy z Sigalinów powiedział, że kiedy w trzydziestym szóstym projektowano
metro dla Warszawy, z powodu piachu i kurzawy wykluczyć musiano wariant
podziemnego tunelu. Towarzysze radzieccy oczekują tymczasem, że wzorować się
będziemy na głębokim metrze moskiewskim. Przy tym wariancie nasze koszty
musiałyby być wielokrotnie wyższe od poniesionych w Moskwie tłumaczył Sigalin.
Kapitan przytomnie zauważył, że chyba nikt, łącznie z towarzyszami radzieckimi,
nie wie, ile naprawdę kosztowała budowa moskiewskiego metra.
Sigalin, choć planista powojenny i szkolony w Moskwie, machnął tylko ręką.
Problem kosztów warszawskiego metra ujawnił się pewnego zimowego poranka.
Kiedy Wirski wychodził ze swego mieszkania, natknął się na jakiegoś wysokiego,
chudego typka odkręcającego mosiężne klamki windy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]