[ Pobierz całość w formacie PDF ]
były nadal otwarte. Za nimi było światło i świat.
Minął je i wpadł do sieni, czując, jak ciepło zaczyna pobudzać zmarznięte
nerwy. Ze schodów nie dochodził żaden dzwięk, pewnie zbyt się obawiali
bezcielesnego gościa, by gonić człowieka. Wlókł się wzdłuż ściany sieni, jego ciało
rozrywały drgawki i ciarki.
Ciągle nie był ścigany.
Na dworze było oślepiająco jasno, Cameron zaczął czuć radość z ucieczki.
Nigdy dotąd czegoś takiego nie doznał. Mało brakowało, ale się uratował. Mimo
wszystko Bóg był z nim.
Dotarł z trudem do roweru, zdecydowany przerwać bieg, oznajmiając światu...
Rower stał nienaruszony, jego kierownica była ciepła jak ramiona żony.
Gdy przekładał nogę przez ramę, spojrzenie, jakie wymienił z Piekłem,
wywołało ogień. Ciało, lekceważąc pożar mózgu, chwilę jeszcze kontynuowało ruchy,
naciskając stopami na pedały.
Cameron poczuł płomienie w głowie i wiedział, że umiera.
Ten widok, spojrzenie za siebie...
%7Å‚ona Lota.
Jak głupia żona Lota...
Błyskawica przeskoczyła mu między uszami, szybsza niż myśl.
Czaszka pękła, a ze środka mózgu wyskoczył rozpalony do białości piorun.
Oczy w oczodołach zaschły w czarne orzechy, mężczyzna miotał światło z ust i
nozdrzy. Zmienił się w ciągu sekundy w słup sczerniałego ciała.
Kompletnie zwęglone zwłoki zjechały na rowerze z jezdni i rozbiły okno
wystawowe krawca. Legły w środku sklepu jak manekin, twarzą w dół, wśród
spopielałych ubrań.
Tłumy na Trafalgar Sąuare kipiały entuzjazmem. Krzyki, łzy i flagi. Wydawało
się, że ten podrzędny wyścig znaczy wiele dla tych ludzi, jest rytuałem, którego
znaczenia nie mogą znać. Mimo to czuli gdzieś wewnątrz, że dzień podszyty jest
siarką, że ich dusze wspinają się na palce, by dosięgnąć nieba. Zwłaszcza....dzieci.
Biegły wzdłuż trasy, krzycząc niezgrabne błogosławieństwa, ich twarze pokrywały
łzy. Niektóre wołały jego imię:
- Joel! Joel!
A może mu się zdaje? Może wyobraził sobie zarówno modlitwę spływającą z
ust Loyera, jak i promienne twarze dzieci trzymanych wysoko, by patrzyły na
biegających zawodników?
Na skręcie do Whitehall Frank McCloud zerknął przez ramię i Piekło go
dopadło.
Zachwiał się, lodowata dłoń w jego piersiach zaczęła dławić mu życie.
Joel zwolnił, gdy do niego dobiegł. Frank miał purpurową twarz i pianę na
ustach.
- McCloud - powiedział Joel i stanął, by spojrzeć w szczupłą twarz swego
wielkiego rywala.
McCloud dojrzał go poprzez zasłonę dymu, która zażółciła jego szare oczy.
Joel nachylił się, by mu pomóc.
- Nie dotykaj mnie - jęknął McCloud. Drobne naczyńka w jego oczach
pęczniały i krwawiły.
- Skurcz? - spytał Joel. - Czy to skurcz?
- Biegnij, idioto, biegnij - mówił mu McCloud, podczas gdy dłoń w jego wnętrzu
wyrywała zeń życie. Krew sączyła mu się teraz z porów twarzy, płakał czerwonymi
łzami. -Biegnij. I nie oglądaj się. Na miłość boską, nie oglądaj się!
- Co ci jest?
- Biegnij po życie!
Nie była to prośba, lecz rozkaz.
Biegnij!
Chodziło nie o złoto czy sławę. Stawką było życie.
Joel poczuł nagle na karku zimny oddech.
Poderwał pięty i pobiegł.
-... CoÅ› nie wiedzie siÄ™ tu zawodnikom, Jim. Po sensacyjnym upadku Loyera,
teraz zasłabł Frank McCloud. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zdaje się jednak,
że wymienił kilka słów z mijającym go Joelem, musi więc być z nim dobrze.
McCloud zmarł, nim umieszczono go w karetce, a do następnego ranka uległ
rozkładowi.
Joel biegł. Jezu, jak biegł. Słońce grzało okrutnie w jego twarz, pozbawiając
barw krzyczące tłumy, twarze i flagi.
Wszystko było jednym wielkim szumem, wypranym z człowieczeństwa.
Joel znał ogarniające go uczucie, towarzyszące zwykle zmęczeniu i
niedotlenieniu. Biegł w otoczce własnej świadomości, myśli, potu. Cierpiał sam, dla
siebie.
Samotność nie była taka zła. Głowę zaczęły wypełniać mu piosenki: strzępy
hymnów, urywki z ballad miłosnych, sprośne przyśpiewki. Jego jazń próżnowała, do
głosu doszły marzenia, bezimienne i nieustraszone.
Przed nim, zalany białym deszczem światła, biegł Voight. To przeciwnik, musi
go pokonać, Voight, z błyszczącym krzyżykiem kołyszącym się w słońcu. Może tego
dokonać, jeśli się tylko nie obejrzy, jeśli się tylko nie obejrzy...
Za siebie.
Burgess otworzył drzwiczki mercedesa i wsiadł do środka. Zmarnował czas,
cenny czas. Powinien być w parlamencie, na linii mety, gotów do powitania
zawodników. Miał scenę do odegrania, będzie udawał łagodną, uśmiechniętą twarz
demokracji. A jutro? Już mniej łagodną.
Dłonie spociły mu się z podniecenia, a garnitur w drobne prążki śmierdział
płaszczem z kozlich skór, który musiał nosić w tamtym pokoju. Nikt jednak tego nie
zauważył, a gdyby nawet, to który Anglik byłby na tyle niegrzeczny, by zwrócić mu
uwagę, że śmierdzi kozłem?
Nienawidził Dolnej Izby, wiecznego lodu, przeklętej, ziejącej dziury z odległymi
odgłosami zatracenia. Ma to już jednak za sobą. Dokonał ofiary, okazał całkowite,
niepodważalne oddanie Piekłu. Nadeszła pora odebrania nagrody.
Prowadząc samochód, myślał o licznych ofiarach w imię ambicji. Najpierw
drobne zwierzęta: kocięta i kurczaki. Potem odkrył, że te gesty uważali za śmieszne.
Na początku był jednak naiwny, nie wiedział, co dać i w jaki sposób. Z upływem lat
coraz lepiej pojmował ich wymagania i w końcu nauczył się obrzędu sprzedaży
duszy. Jego umartwiania były dokładnie planowane i nieskazitelnie dozowane, choć
pozbawiły go sutków oraz nadziei na dzieci. Jednakże warto było cierpieć; stopniowo
zdobywał moc.
Najpierw trzy dyplomy w Oxfordzie, żona odpowiadająca jego ambicjom,
miejsce w parlamencie, a wkrótce, już niedługo, cały kraj.
Jak zwykle przy zdenerwowaniu, bolały go przypalane końce kciuków.
Machinalnie zaczął jeden ssać.
-... No, zbliżamy się do decydujących chwil tego rzeczywiście piekielnego
biegu, co Jim?
- O tak, naprawdę okazał się niesamowity. Voight wysforował się mocno, bez
większego trudu ucieka przed pozostałymi zawodnikami. Oczywiście Jones wykonał
niekorzystny dla siebie gest i sprawdził, czy Frank McCloud czuje się dobrze po
paskudnym upadku, to sprawiło, że został w tyle.
- Jones przez to przegrał bieg?
- Chyba tak.
- Rzecz jasna, to tylko bieg dobroczynny.
- Oczywiście. A przy takich okazjach nie chodzi o zwycięstwo czy przegraną...
- Lecz o sam udział.
- Racja.
- Racja.
- Odkąd skręcili do Whitehall, widzą już budynki parlamentu. Tłumy dopingują
swego chłopca, sądzę jednak, że na próżno...
- Pamiętasz, w Szwecji zdobył się na coś nadzwyczajnego.
- Tak. Rzeczywiście.
- Może uczyni to jeszcze raz.
Joel biegł, odstęp między nim a Voightem zaczął maleć. Chłopak skupił się na
plecach przeciwnika, oczyma przewiercał mu koszulkę, poznawał jego rytm, szukał
słabych punktów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]