[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zmęczyło mnie to bardziej, niż sądziłem. Zapomniałem już, jak dalece ból odbiera siły -
dodał, jakby si usprawiedliwiając.
- My też mamy już dość. Prawda, Val? - wtrąciła Elspeth.
- Z przyjemnością stąd wyjdę - zapewnił ojca Valentine.
- Polecę stangretowi, by najpierw odwiózł mnie do domu, a potem ciebie i Elspeth do
hotelu.
202
- To zbyteczne, panie hrabio. Możemy wrócić wynajętym powozem.
- Bzdura! Nie pozwolę, byście się trzęśli w jakimś obskurnym pudle!
JadÄ…c na St. James Square Elspeth i hrabia wymieniali uwagi na temat wieczoru u
księcia.
- Maddie robi furorę, nieprawdaż? Nie zauważyłam co prawda jakiegoś zdeklarowanego
wielbiciela, ale co najmniej trzech panów poprosiło ją po raz drugi do tańca!
- To pełna życia i uroku młoda dama. Jestem pewien, że otrzyma wiele propozycji
małżeńskich mimo stanu, w jakim znajduje się ich rodzinny majątek... a mówiąc ściślej,
mimo jego braku - podsumował kostycznie hrabia. - Bardzo mi priykro, że na tak
wspaniałego młodego człowieka jak James spadło brzemię ojcowskich długów... ale z
tego, co słyszę, już zdołał je spłacić prawie w całości. Poza tym Maddie otrzymała
niewielki spadek po kimś z rodziny matki. To oczywiście również poprawiło sytuację.
- A więc James nie stoi na progu bankructwa, panie hrabio? - spytał z nagłym
zainteresowaniem Vał.
- Długo to potrwa, nim Wimborne Hałł wróci do dawnego stanu... Ale o iłe wiem, James
wypływa już na pełne wody.
Jakże miło mi to słyszeć! zawołał Vał. Jeśli James nie znajdował się w rozpaczłiwej
sytuacji finansowej, z pewnością nie miał nic na sumieniu. Deyereaux łże - tak jak
przypuszczał!
- Ucieszyły cię wiadomości na temat Jamesa - zauważyła Elspeth, kiedy odwiezłi już
hrabiego do domu.
- W tej sytuacji cóż mogłoby go skłonić do zdrady?! - odparł Val. - Jutro wezmę w obroty
tego kłamłiwego młokosa i wycisnę z niego prawdę!
Rozdział XXXIV
Następnego ranka Vał wcześnie wstał i wyszedł z domu. Zjawił się w ministerstwie w pól
godziny po rozpoczęciu urzędowania. Bez większego trudu odnalazł gabinet sir
Humphreya. W przylegającym doń sekretariacie Deyereaux otwierał właśnie urzędową
korespondencję. Nie podnosząc głowy znad listów, oznajmił nieżyczliwym tonem, że
ministra nie ma i zjawi się dopiero póznym popołudniem.
- Niewiele mnie to wzrusza, panie wicehrabio, gdyż przyszedłem do pana.
Młodzieniec podniósł głowę, na jego twarzy malowały się wyraznie zdziwienie i
niezadowolenie.
- Nie mam pojęcia, czego pan może sobie ode mnie życzyć. Chyba się nie znamy?
- Porucznik Valentine Aston, do usług.
Vałentine Aston? Gdzie też ja słyszałem to nazwisko?
- Zapewne wczoraj na wieczorze u księcia - podpowiedział Val.
- Ach, tak! To pan jest tym bÄ™... starszym synem hrabiego Faringdona?
- I jednym z oficerów zwiadowczych Wellingtona. Przysłano mnie tu z Portugalii, żebym
się z panem rozmówil - dodal ostrym tonem yal.
Mlody człowiek zrobił wielkie oczy.
Co pan o mnie wie?
203
- Wszystko - wypalił prosto z mostu Val. - Gdzie możemy porozmawiać na osobności?
Może w gabinecie ministra?
Deyereaux zaczął nerwowo przerzucać papiery, potem wstał.
- Owszem, przez chwilę gabinet będzie jeszcze wolny.
A zatem minister nie oddalił się na wiele godzin? zauważył sarkastycznie Val.
- Moim obowiązkiem jest chronić pana ministra przed tłumem natrętów, którzy go
nagabujÄ…!
Deyereaux wprowadził Vala do gabinetu i zamknął drzwi.
- Zechce pan spocząć, panie poruczniku? - spytał, wskazując dwa krzesła stojące przy
oknie.
Raczej nie. - Val stal bez słowa przez kilka minut.
Napięcie rosło i w końcu Deyereaux spytał z desperacją:
- Czego pan chce?
Chciałem przyjrzeć się z bliska człowiekowi, który przekazywał wrogom tajne
informacje.
- Robiłem to dla dobra takich jak pan, poruczniku! - oświadczył Deyereaux ze sztuczną
brawurÄ….
-Jak ja?
- Z pewnością jako... bm... nieślubny syn hrabiego przekonał się pan na własnej skórze,
jak niesprawiedliwe są obowiązujące obecnie prawa. Musi pan przecież wierzyć w
wolność, równość i...
- Frarernire?
- Napołeon Bonaparte jest żywym symbolem rewolucji!
- Napoleon Bonaparte jest postrachem Europy, bezmyślny młokosie! - odparł Val,
hamując się, by nie porwać Deyereaux za gardło i nie udusić go. - Wygnał prawowitego
władcę Hiszpanii i na jego tronie osadził własnego brata! Na tym ma polegać równość?
- Zachował wiernie wprowadzone przez rewolucję reformy, panie poruczniku. W końcu
wszystko przybierze właściwy kształt upierał się Deyereaux. - Poza tym nie
zdradziłem żadnych tajemnic wojskowych. Tego bym nigdy nie zrobił! - dodał z
oburzeniem. - Zadbałem tylko o to, by wieści o naszej sytuacji politycznej dotarły do
Portugalii nieco wcześniej niż drogą oficjalną. Wydawało się absolutnie pewne, że książę
regent oprze się na wigach i odwoła Wellingtona z Półwyspu Iberyjskiego. Wówczas
zakończyłaby się wojna, a władza spoczęła w rękach tych, którym leży na sercu dobro
zwykłych ludzi!
- Pan naprawdę nie pojmuje, że to była zdrada? - spytał Val, nie wierząc wprost, że ktoś
może być aż tak naiwny.
- Zrobiłem to dla dobra ojczyzny! - obstawał przy swoim Deyereaux.
- No to wyjaśnię panu pokrótce, jakie były skutki pańskiego infantylnego idealizmu, panie
wicehrabio! Val pchnął Deyereaux w pierś i młodzieniec musiał się cofnąć. Stał
przyparty plecami do ściany, patrząc prosto w oczy Vala. - Ponieważ dzięki panu
Massćna miał dokładne informacje na temat sytuacji wewnętrznej w Anglii, uznał, że
warto za wszelką cenę utrzymać się w Santarćm. Mimo że Francuzi nie mieli co jeść.
Wie pan, co to znaczy umierać z głodu, panie wicehrabio? - Deyereaux potrząsnął
204
głową, w jego szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie. - No więc Francuzi
marli z głodu. A kiedy wreszcie ruszyli się spod Santarćm, wie pan, co zrobili?
- Nnnie, pparlie pporuczniku - wyjąkał Deyereaux.
Wywarli swój gniew na mieszkańcach Portugalii. Tamtejszych chłopach. Tych, których
nazwałby pan zapewne swymi braćmi i siostrami. Francuzi palili żywym ogniem kobiety i
dzieci, by zdradziły, gdzie ukryto resztki żywności!
Deyereaux zamknÄ…Å‚ oczy.
- O Boże... - szepnął.
- No cóż, pańskiego Boga jakoś przy tym nie było, panie
wicehrabio! Za to smród z dołów pełnych trupów unosił się przez wiele dni!
- Ależ ja nie wiedziałem...
- To najgłupszy ze wszystkich wykrętów! Nie wiedzialem ?! To teraz już pan wie! -
warknął Val z odrazą i puścił Deyereaux. Kto odbierał od pana te informacje i jak
nawiązaliście kontakt?
- Przed kilkoma miesiącami odwiedził mnie... pewien człowiek i poprosił o pomoc. Tak
naświetlił sprawę... Naprawdę, uwierzyłem mu, że skutki będą wyłącznie pozytywne... że
najpewniej wojna szybko się zakończy.
- I przekazywał pan informacje na jego ręce?
Nie. Wyjawiłem już, że odbierał je James Lambert, markiz Wimborne.
- Ażesz!
Mogę mieć wiele na sumieniu, ale kłamcą nie jestem odparł Deyereaux, wznosząc
dumnie głowę. - Otrzymałem poufną wiadomość, że markiz zrobi to dla pieniędzy.
Skąd pan je brał?
Z własnej kieszeni. Otrzymałem spadek po ciotecznej babce, a poza tym jestem
pierworodnym synem... Pieniędzy mi nie brak, panie poruczniku. Chciałem zrobić z nich
dobry użytek... - dodał i głos mu się załamał.
- Kto podszepnął panu nazwisko Jamesa? - nalegał Val.
- Nie mogę panu tego wyjawić. Dałem słowo honoru - odparł Deyereaux. Patrzył Valowi
prosto w twarz, pragnąc zachować resztki godności.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]